Szukaj

FULCRUM ALLEY (Polska, EPMM)

W czwartek, 12 lipca 2012 roku, mieliśmy po raz kolejny okazję oraz niewątpliwą przyjemność odwiedzić 23. Bazę Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim. Po sprawnym przegrupowaniu się pod domem naszego koordynatora – kifcia, wsiedliśmy do jednego samochodu i udaliśmy do bazy. W zanadrzu przygotowaną mieliśmy małą niespodziankę dla pilotów. Ponad 20 dużych odbitek, przedstawiających najlepsze ujęcia MiG-ów 29 z bazy w Mińsku Mazowieckim, wykonane przez ekipę SPFL. Z nieskrywaną satysfakcją obserwowaliśmy entuzjastyczne reakcje lotników na widok naszych zdjęć. Słuchaliśmy pochlebnych komentarzy i fachowych uwag wspólnie dochodząc do wniosku, że do wykonania tak dobrych zdjęć potrzebna jest współpraca obydwu stron. Tuż przed godziną 15.00 byliśmy już przy pasie startowym, zwarci i gotowi do akcji. Kilka minut później wystartowała pierwsza para MiG-ów, tuż za nimi kolejna maszyna, która zaskoczyła nas pięknym, prawie pionowym wznoszeniem na „dopalaniu”. Z doświadczenia wiedzieliśmy, że mamy teraz ok. godziny do ich powrotu, więc zabijaliśmy czas wylegując się na trawie i gawędząc. Zgodnie z oczekiwaniami, po godzinie pojawiły się powracające na lotnisko maszyny. Widok był zaiste imponujący. Ciągnąc za sobą smoliste kłęby dymu, trzy Fulcrumy przeleciały w formacji tuż nad naszymi głowami!!! Po zrobieniu zajścia nad lotnisko, maszyny wykonały szereg konwojerów, każde odejście wykonując z użyciem AB. Po wylądowaniu ostatniej nastąpiła przerwa na odtworzenie gotowości bojowej maszyn i około godziny 16.40 mieliśmy szansę na nowe ujęcia, gdyż do lotu poderwały się trzy maszyny, by odlecieć do strefy na wykonanie zadań. My natomiast z rosnącym niepokojem przyglądaliśmy się ciemnym chmurom zbliżającym się nieubłaganie od zachodu. Maszyny po ok. godzinie pojawiły się nad lotniskiem i po kilku przelotach i wylądowaniu skołowały na CPPS. Deszcz zaczynał już kropić, gdy nieoczekiwanie nad lotniskiem pojawiła się czwarta maszyna – kościuszkowska 15’ka. Postanowiliśmy wykonać jeszcze ostatnie zdjęcia przed nadchodzącą ulewą, po czym biegnąc w deszczu, schroniliśmy się ostatecznie w domku pilota tuż po godzinie 18. Oczywiście z uwagi na przechodzący front burzowy loty zostały wstrzymane, ale komunikaty meteo dawały nam nadzieję na powrót do fotografowania za ok. 40 minut. Ten czas wykorzystaliśmy na rozmowy z pilotami, obsługą bazy. Mieliśmy nadzieję, że loty zostaną wznowione, ponieważ deszcz był intensywny, a to dawało fantastyczne warunki dla nowych kadrów, a dodatkowo na zachodzie ukazało się piękne, pomarańczowe słońce stwarzając niesamowity klimat w połączeniu z granatowymi chmurami oddalającym się w kierunku wschodnim. Do samego wieczora mieliśmy wręcz bajkowe warunki do fotografowania. Już po chwili maszyny wzlatywały w przestworza na tle zachodzącego słońca i cudownych, różnobarwnych chmur. Nie mogliśmy się powstrzymać od głośnego wyrażania naszego entuzjazmu dla takich warunków. W sumie wystartowały 3 maszyny, które wracając po godzinie ponownie przeleciały w formacji tuż nad naszymi głowami. Po wylądowaniu ostatniej z nich udaliśmy się do domku pilota, aby zorientować się co do kolejnego wylotu. Nie zdążyliśmy nawet zdjąć plecaków przy domku pilota, gdy kolejni lotnicy już wędrowali do maszyn. Mieliśmy więc kilka minut, żeby ponownie ustawić się pod pasem. Gdy już dotarliśmy na miejsce, na pasie ustawił się pierwszy Smoker i po chwili z pomarańczowym jęzorem przemknął obok nas, aby wzbić się w resztki pomarańczowego nieba. Nie mija chwila, jak kolejna maszyna włącza dopalanie i sunąc nad pasem umożliwia nam wykonanie ostatnich kadrów. Ostatnie światło na horyzoncie znika przysłonięte przez kolejny nadciągający front. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić do domku pilota i podziękować tym, którzy pozostali na ziemi. Serdecznie dziękujemy dowódcy bazy i opiekunom za jak zwykle rodzinne wręcz przyjęcie nas w bazie, szczególnie st. chor. sztab. Tomaszowi Gackowskiemu za pomoc w organizacji wizyty. Szczególne podziękowania również, a może przede wszystkim należą się pilotom, dzięki którym po raz kolejny mogliśmy wykonać niesamowite ujęcia. Baca, Czajek, Felix, Iceman, Archi, Tosiek, Gerwaz – dziękujemy i do zobaczenia następnym razem. Adam „larky” Skowroński

ROYAL INTERNATIONAL AIR TATTOO 2012 (Wielka Brytania, EGVA)

W dniach 7-8 lipca 2012 roku odbyła się kolejna edycja pokazów lotniczych Royal International Air Tattoo. Niniejsza relacja obejmuje piątek 6 lipca (przyloty) oraz pierwszy dzień pokazów czyli sobotę. Wylecieliśmy z Warszawy 5 lipca, zostawiając za sobą upalna pogodę. Po przylocie na Heathrow okazało się, że na miejscu jest również bardzo ciepło. Wypożyczony samochód sprawnie powiózł nas autostradą M4 w kierunku Swindon gdzie założyliśmy bazę. Na miejscu pogoda również była wyśmienita, tylko gdzieś wysoko na niebie pojawiły się cirrusy, co lekko nas zaniepokoiło, ponieważ jak mówi stare przysłowie szybowników: „Gdy cirrus na niebie, pogoda się zj…e”. Następnego poranka, pogoda pokazała nam, że czasem przysłowia spełniają się, padał deszcz, było dosyć chłodno a podstawa chmur tez nie wyglądała obiecująco. Pojechaliśmy na tzw. Park&View East. Posadowiliśmy się niedaleko progu RWY27. Przez większość czasu nic się niestety nie działo tzn. nie latało, padał przelotny deszcz. Na ciekawe chwile tego dnia składało się między innymi lądowanie niemieckiego F-4 Phantom-a II (jedna z ostatnich okazji by zobaczyć tę maszynę w powietrzu). Wspaniale zaprezentował się amerykański F/A-18F Super Hornet, który tuż przed przyziemieniem włączył dopalacze i chowając podwozie odszedł na drugi krąg. Z chmur wyłaniały się kolejne samoloty, m.in. Boeing 757 w barwach DHL, brytyjski Eurofighter, Airbus A330 Voyager KC1 również w barwach RAF. Duże brawa należą się koreańskim Black Eagles, którzy jako jedni z nielicznych zdecydowali się na symboliczny trening, startowali w rzęsistym deszczu po czym wykonali kilka przelotów w formacji tylko momentami wyłaniając się z chmur. Cierpliwość czekających i moknących widzów została nagrodzona wczesnym wieczorem. Wtedy bowiem, wylądował w Fairford bombowiec B-2A Spirit. Maszyna pojawiła się na niebie w doskonałym momencie, akurat przestał padać deszcz i odrobinę się rozpogodziło. Opady w tygodniach poprzedzających pokazy były dosyć znaczne, organizatorzy jednak poszli po rozum do głowy (w 2008 RIAT został odwołany z powodu opadów i rozmiękniętych parkingów) i zabezpieczyli odpowiednio teren, a zwłaszcza miejsca dla samochodów. Następnego dnia w sobotę pogoda poprawiła się, tzn. wciąż były momenty kiedy padał deszcz i niebo zasłaniały stalowo-szare chmury ale były również chwile gdy wiatr rozwiewał obłoki i pokazywały się błękity. Kolejno na niebie prezentowały się: rosyjski Jak-130 (z pełnym zestawem uzbrojenia pod skrzydłami), belgijski F-16, szwedzki Jas-39 Gripen. Po tak mocnym i głośnym wstępie pojawiła się pierwsza grupa akrobacyjna, Patroulle Suisse. Szwajcarzy latali jak zwykle, ciasno i precyzyjnie, ich pokaz mógł się podobać, jednak najlepsze miało dopiero nadejść. Po Szwajcarach na pasie startowym pojawił się samolot, dla którego wiele osób pojawiło się na tegorocznym RIAT – MiG-29 z 23BLT w Mińsku Mazowieckim. Zachwycił piękny pokaz jak również malowanie naszego Mig-a. Na stateczniku pionowym widniała twarz Mirosława Ferića - pilota Dywizjonu 303, który walczył w Bitwie o Anglię. Komentator pokazów dokładnie opisał kim był Ferić, spotkało się to z gromkimi oklaskami publiki. Drugim, znaczącym punktem pokazów był przylot i prezentacja w powietrzu zabytkowego bombowca Avro Vulcan. Samolot ten jest oczkiem w głowie Brytyjczyków, jedyny latający egzemplarz, utrzymywany z darowizn przez fundację Vulcan To The Sky. Pokaz Vulcan-a wisiał na włosku ponieważ kilka tygodni wcześniej maszyna miała bardzo poważną awarię (zniszczone dwa silniki). Pierwszy raz na angielskim niebie zaprezentowała się grupa Al Fursan, pochodząca ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, latająca na Aermacchi MB-339. Ten początkujący zespół nie dał jednak zbyt porywającego występu, widać było, że jeszcze długa droga przed nimi zanim osiągną poziom n.p. Frecce Tricolori. Ich samoloty miały jednak moim zdaniem najlepsze dymy spośród wszystkich zespołów (bardzo intensywne kolory). Niezapomnianą chwilą był pokaz maszyny US Marine Corps MV-22B Osprey. Chociaż sam pokaz nie był zbyt długi i wyszukany, to widok tej dziwnej i skomplikowanej konstrukcji, jak również dźwięk wirujących śmigieł był niesamowity. Nie zabrakło takich evergreen-ów jak przeloty Avro Lancastera i dwóch Spitfire czy symulowanego ataku RAF Tornado na cele naziemne. Ciekawostką był przelot samolotów transportowych używanych przez RAF: VC-10, Lockheed Tristar KC1, C-130J Hercules, Airbus A330-200MRTT Voyager KC1 oraz Airbus A400, który zaprezentował się w solowym pokazie. Na ekspozycji statycznej brylował oczywiście B-2A Spirit, obstawiony czujnymi policjantami uzbrojonymi w pistolety maszynowe. Uwagę przykuwał polski śmigłowiec Mi-14 z 29 Eskadry Marynarki Wojennej w Darłowie z wymalowaną na boku ogromną orką (za to malowanie Polacy otrzymali od organizatorów nagrodę). Jednak największe wrażenie na mnie i myślę na większości widzów, wywarł koreański zespół akrobacyjny Black Eagles, latający na egzotycznych KAI T-50B. Perfekcyjny pokaz ósemki tych maszyn zdobył im gromkie brawa jak również dwie nagrody w tym główną za najlepszy pokaz. Tu warto dodać, że oprócz naszej „Orki”, piloci MiG-ów kpt. Adrian Rojek i kpt. Artur Kalko otrzymali nagrody za najlepszy pokaz samolotów spoza Wielkiej Brytanii. RIAT 2012 był niewątpliwie najlepszą edycją tych pokazów od kilku lat. Duże brawa należą się organizatorom za doskonałe przygotowanie imprezy i pokonanie przeciwności jaką niewątpliwie była pogoda. Dla wszystkich, którzy wybierają się w przyszłym roku do Fairford, dobra rada: zabierzcie kalosze, typowa angielska pogoda nie może nas przecież zawieść :-). Do zobaczenia na RIAT 2013. Piotrek „Menios” Kowieski.

THE FLYING LEGENDS 2012 – PODRÓŻ W CZASIE (Wielka Brytania, EGSU)

Duxford – niewielka miejscowość niedaleko Cambridge, słynna jednak na cały świat za sprawą odbywających się tu co roku pokazów lotniczych, które bezwzględnie zasługują na miano kultowych. „The Flying Legends”, bo oczywiście o tej imprezie jest ten artykuł, to airshow, na którym nie usłyszymy ryku dopalaczy, nie będziemy podziwiać najnowszych konstrukcji lotniczych, ale za to mamy możliwość zobaczenia w locie najwspanialszych dla niejednego z nas maszyn jakie kiedykolwiek wzbiły się w powietrze. Mowa tu oczywiście o klasycznych myśliwcach i bombowcach z okresu II Wojny Światowej. Zanim jednak opiszemy co działo się w powietrzu, warto wspomnieć o tym co można zobaczyć na ziemi. A naprawdę jest co podziwiać. Na terenie lotniska znajduje się jeden z oddziałów Imperial War Museum, w którego kilku hangarach znajdziemy ogromną ilość ciekawych eksponatów. Żeby zwiedzić wszystkie ekspozycje potrzeba chyba kilku dni. Dla miłośników lotnictwa najciekawszym wydaje się być hangar „The American Air Museum”, w którym z reguły najbardziej obleganym eksponatem jest SR-71 Blackbird. Pod sufitem zawieszony jest jego „kolega po fachu” – U-2, pod nim natomiast stoi szokujący wielkością bombowiec B-52, przy którym B-17, Liberator i superforteca B-29 wyglądają jak łupinki. W jednym hangarze można spędzić kilka godzin, lecz nie będziemy wymieniać tu wszystkich eksponatów muzealnych, bo jednak bardziej interesuje nas „to co lata”. Idziemy więc przyjrzeć się z bliska głównym bohaterom dzisiejszych pokazów. Jak na prawie każdych pokazach lotniczych strefa dla publiczności oddzielona jest od strefy ruchu lotniskowego barierkami, jednak w Duxford organizatorzy udostępniają w dni pokazów „The Flight Line Walk” – strefę z ustawionymi po obu stronach drogi kołowania samolotami biorącymi udział w pokazach. Po przejściu przez bramkę i uiszczeniu dodatkowej opłaty każdy ma możliwość podziwiania samolotów z bliska. Oczywiście chodzenie pomiędzy samolotami nie jest dozwolone, jednak widzów od eksponatów nie oddzielają już żadne barierki i można swobodnie fotografować. Wchodzimy na teren Flight Line i jesteśmy w innym świecie. Stajemy przed dylematem – robić zdjęcia, czy podziwiać... i od czego zacząć? Łyk coli uspokaja trzęsące się ręce. Jest decyzja – idziemy najpierw do Amerykanów... Na zielonej trawie pasą się trzy Mustangi: klasyczny P-51D, żółtonosy „Ferocious Frankie” i dwa dwumiejscowe TF-51. Srebrne kadłuby lśnią w przebijającym się przez skłębione chmury słońcu. Eh... można by tak stać i patrzeć godzinami. Zaraz za rasowymi Mustangami przysiadł potężny Thunderbolt. To dopiero kawał maszyny. Pięknie odrestaurowany, oliwkowy pasiasto-kraciasty „Snafu” będzie miał dzisiaj swój debiut na pokazach. Za nim trzy Hawki (H-75 i dwa P-40), a na końcu „alei gwiazd” lśni srebrny Lightning. Sprawdzamy godzinę. Flight Line zamykają o 12:30, mamy więc jeszcze sporo czasu. Idziemy na drugą stronę. Liczymy... 1, 2, 3,... 9... i dziesiąty trochę z boku... 10 Spitfire’ów w jednym miejscu!!! Niestety ktoś nie zadbał o to, żeby stały wszystkie na jednej linii i nie będzie zdjęcia „w szeregu zbiórka” :(. Trudno. Za to mamy możliwość zobaczenia obok siebie trzech Spitów w najstarszej wersji Mk I, też chyba pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Jest jeszcze wersja V, VIII, IX, XVI, XIV i XIX – prawie cała historia Spitfire’a w jednym miejscu :). Obok „strefy Spita” ustawiono legendarną „Sally B” – „Latającą Fortecę” B-17. Patrząc na nią od razu stają przed oczami sceny z filmu „Memphis Belle”. Zostawiamy „Ślicznotkę z Memphis” i idziemy w stronę morskich piratów. Tu wyróżnia się zdecydowanie swoimi podniesionymi do góry mewimi skrzydłami ciemnogranatowy Corsair. Obok, na swoich „szczudłach” stoi Bearcat, a obok jego rówieśnik Sea Fury. Linię wilków morskich zamyka ciemnogranatowy Skyrider. Zaraz za granatową czwórką spotykamy trzech przedstawicieli spod znaku czerwonej gwiazdy: dwa Jaki-3 i Jaka-11. Idziemy dalej. Kilka dwupłatów: legendarny Swordfish i dwa Nimrody. Tuż obok Lysander. I mamy strefę niemiecką a w niej: dwa dwupłatowe Bükery, dwa Buchony – młodsi bracia Messerschmitta 109 „ucharakteryzowane” na swojego starszego brata oraz poczciwa „Ciotka Ju” – Junkers Ju-52. Jest jeszcze norweska Dakota, trzy repliki myśliwców z I Wojny Światowej i kilka innych samolotów, w tym Harvard i dwa dwupłaty Dragon Rapid, które cały czas wykonują loty wycieczkowe. Zwiedzanie Flight Line kończymy przy dwóch łodziach latających: słynnej Catalinie i niesamowitej Sikorsky S-38. Warto również w tym miejscu wspomnieć o ludziach przebranych w mundury i kombinezony lotnicze z epoki, pozujących przy historycznych maszynach. Obserwując pilotów w mundurach RAF z okresu Bitwy o Anglię, dyskutujących obok śmigła Spitfire’a można rzeczywiście przenieść się w czasie. Czas jednak opuścić magiczną aleję gwiazd. Udajemy się na zachodnią część lotniska, gdzie na niewielkim wzniesieniu rozsiadła się już spora grupa ludzi. Dołączmy do nich i my. Miejsce to wydaje się być najbardziej optymalne do fotografowania pokazów w locie. Samoloty startują w naszym kierunku, słońce mamy już po prawej a nie z przodu, no i ludzie stoją na niewielkim zboczu i prawie nie zasłaniają sobie widoku na lotnisko. Pokazy powinny rozpocząć się o 14:00, jednak już na około kwadrans przed terminem widzimy, że na drugim końcu lotniska kołują trzy Spitfire’y. Ustawiają się na trawie i po chwili starują. Jest to wspomniana już trójka w najstarszej wersji Mk I. Dla wielbicieli tego typu widok niezapomniany. Kiedy obserwujemy jak Spity formują klucz, z utwardzonego pasa startuje srebrna błyskawica – P-38 Lightning. Ledwo Lockheed zdążył oddalić się od lotniska, gdy od zachodu w łagodnym zakręcie nadlatuje trójka myśliwców. Przelatują kluczem na dużej prędkości, ale widać, że w jednym Spicie nie do końca schowało się prawe podwozie. Wykonują jeszcze wspólny zakręt na tle wypiętrzonego cumulusa i widzimy, że niestety jeden Spitfire opuszcza formację. Dwójka kontynuuje swój pokaz a ich trzeci kolega na północ od lotniska próbuje usunąć problem z podwoziem. W końcu podwozie chowa się całkowicie i po ponownym, prawidłowym otwarciu pechowy Spitfire bezpiecznie ląduje. Tymczasem w powietrze poszła kolejna grupa samolotów – sześć Spitów i dwa Messery. Gdy tylko ostatni startujący samolot przekroczył granice lotniska, na scenę wkracza Lightning dając dynamiczny i efektowny pokaz. Zajmuje uwagę publiczności przez kilka minut po czym ustępuje miejsca formacji siedmiu Spitfire’ów i dwóch Messerschmittów. Samoloty wykonują efektowny wspólny przelot nad lotniskiem i dzielą się na kilka grup. Piątka Spitów rozpoczyna na niebie istną gonitwę. Prowadzący Mk Vb z charakterystycznymi obciętymi końcówkami prowadzi całą watahę a reszta powtarza dokładnie jego manewry. Gdy tylko na chwilę nad lotniskiem zrobi się luźniej, na niebie od razu pojawia się dwójka najsilniejszych z rodziny, czyli Spitfire Mk XIV i XIX napędzanych silnikami Griffon i pięciołopatowymi śmigłami. Po Spitfire’ach na scenę wkraczają Messerschmitty. Po nich popisuje się Corsair i Bearcat i w zasadzie nie ma czasu, żeby się nudzić, bo gdy tylko wydaje się, że po którymś przelocie samoloty odlatują trochę dalej, jak się okazuje robią to tylko po to żeby zrobić miejsce dla kolejnych startujących maszyn. W dodatku część maszyn po pokazie kołuje obok naszych stanowisk, więc jest okazja na złapanie w obiektyw machającego do publiczności pilota. W czasie popisów morskich myśliwców z lotniska startuje pękaty Thunderbolt, a chwilę później B-17. Samoloty prezentują się na zmianę. Gdy majestatyczna Latająca Forteca zawraca aby wykonać kolejny przelot nad naszymi głowami, jej „mały przyjaciel” pojawia się nad lotniskiem prezentując swą muskularną sylwetkę. W końcu oba samoloty lądują i na chwilę nad lotniskiem nastaje cisza. Ale to tylko pozory, bo oto na scenę wkracza Battle of Britain Memorial Flight z Lancasterem i dwoma Spitfire’ami. Z reguły w formacji tej jest jeden Spitfire i jeden Hurricane, ale widocznie tak miało być, że w tegorocznej edycji „Latających Legend” Hurricane’a zabrakło. Samoloty początkowo wykonują wspólne przeloty, a potem podobnie jak w przypadku B-17 i Thunderbolta, pojawiają się nad lotniskiem na przemian, by na koniec wspólnie odlecieć do bazy. Po pokazie bombowca i towarzyszących mu myśliwców na niebie pojawia się Junkers Ju-52. Zadziwiające jak ciasne zakręty potrafi wykonywać ta trzysilnikowa maszyna. Powoli tracimy rachubę, co już latało, a co jeszcze poleci. Z niepokojem patrzymy na rozładowane akumulatory w aparatach i kurczące się karty pamięci, a czasu na to żeby zrobić jakąś selekcję zdjęć nie ma. A przed nami jeszcze trójka Curtisów, Sea Fury, trójka Jaków, no i Mustangi... Na szczęście zapasów starczyło a wszystko latało tak, że głowa mała.. Zresztą zapasów starczyło jeszcze na Lysandera, Catalinę, S-38 i Swordfisha. Jednym z końcowych pokazów był występ zespołu Breitling Wingwalkers. Dwa pomarańczowo-białe Stearmany, na skrzydłach których w czasie lotu „stały” panie w czarnych kombinezonach, do tego dymy – wrażenie niesamowite. Po Breitlingach wystąpiła jeszcze srebrna Dakota, która pięknie błyszczała w popołudniowym słońcu, ale na ziemi trwały już przygotowania do finału pokazów, czyli słynnego Balbo. Większość z myśliwców, które wcześniej prezentowały się w powietrzu ponownie uruchomiła silniki i samoloty jeden po drugim wystartowały do jeszcze jednego lotu. Lecąc po szerokim kręgu wokół lotniska 21 maszyn utworzyło formację i przedefilowało na zakończenie nad duxfordzkim lotniskiem. To dopiero jest radość dla oka i ucha! Tyle działo się w sobotę 30 czerwca. W niedzielę 1 lipca program był podobny, z tym że nie było Lancastera i jego dwóch towarzyszy, za to w powietrzu można było podziwiać trzy repliki myśliwców z I Wojny Światowej (Fokker Dr I. Nieuport 17 i Sopwith Triplane) oraz wystąpił zespół akrobacyjny Aerostars latający na Jakach 52. Przez dwa dni mogliśmy cofnąć się w czasów, gdy królami przestworzy były amerykańskie Mustangi, angielskie Spitfire’y, niemieckie Messerschmity i radzieckie Jaki. Wiemy już, że kolejna edycja odbędzie się 13 i 14 lipca 2013 roku i chyba nas tam nie zabraknie. Lucjan „Acroluc” Fizia

FLORENNES AIR SHOW 2012 (Belgia, EBFS)

W dniach 23 i 24 czerwca 2012 roku na południu Belgii, w wojskowej bazie Florennes odbyły się pokazy zorganizowane z okazji 70 lat lotnictwa wojskowego. Różnorodność statków powietrznych ściągnęła na lotnisko około 200 tysięcy ludzi. Nie zabrakło też ekipy SPFL. A było co oglądać. Oprócz samolotów na ziemi i na niebie publiczność mogła podziwiać rekonstrukcje z II Wojny Światowej. Blisko 300 aktorów ubranych w autentyczne wojskowe i cywilne kostiumy odtwarzało wojenne wydarzenia. Pierwszego dnia pokazy rozpoczęły się około 10:00. Od samego rana można było podziwiać historyczne samoloty. Zaprezentowały się m.in. PC-7, Spitfire, T6 Harvard, Jak-52. Duże wrażenie zrobił P-51, który wydobywał z siebie niesamowity świst podczas lotu. Jednak większość z nas czekała na dźwięk dopalaczy i zapach spalin. To właśnie dla tych emocji warto przemierzać tysiące kilometrów, czuć drżące powietrze i patrzeć na niesamowite ewolucje wykonywane przez odrzutowce. Jako pierwszy zaprezentował się F-16 z Belgii poprzedzony krótkim występem belgijskiej formacji Alpha Jet. Następnie do F-16 dołączył Spitfire, którzy wykonali kilka wspólnych przelotów. To był niecodzienny widok – połączenie historii z nowoczesnością. Następny F-16, tym razem z Turcji. Piękne malowanie Turka było ciekawym kąskiem dla fotografów. Od spodu złota gwiazda z księżycem, z wierzchu białe paski w kształcie gwiazdy na granatowym tle i do tego złoty ogon. Turek nie poprzestał tylko na puszczaniu dymów czy wolnych przelotach, kilka razy cieszył nasze oczy pięknymi flarami. Pokaz był bardzo efektowny, dynamiką dorównywał Belgowi i Holendrowi. Kolejną ciekawą formacją, która zagościła nad lotniskiem, był zespół armii szwajcarskiej PC-7 Team w asyście F/A-18. Szwajcarzy zadziwiali perfekcyjnością i precyzją. Z przyjemnością oglądało się tak równiutko i blisko siebie latające samoloty. Hornet tego dnia zrobił na mnie największe wrażenie. Latał blisko, bardzo szybko, robił niesamowite zwroty, wszystko to przy efektownych dymach. Gdy przy wejściu na lotnisko obsługa wręczała każdemu zatyczki do uszy, zostawiliśmy je oczywiście w samochodzie, bo dotychczas nigdy nie były potrzebne. Jednak podczas pokazu Horneta pożałowałam tego – to był „najgłośniejszy” pokaz, na jakim do tej pory byłam. Nie obyło się też bez polskiego akcentu. Mogliśmy podziwiać Su-22, które przelatywały nad lotniskiem z różną geometrią skrzydeł, markowały lądowania i ku naszemu zaskoczeniem puszczały flary. Największą atrakcją, oprócz oczywiście wszystkich odrzutowców, był zespół akrobacyjny Francuskich Sił Powietrznych – Patrouille de France, prezentujący się na Alpfa Jetach. Dymy w kolorach francuskiej flagi stanowiły wspaniałe tło dla latającej formacji. Wykonywali efektowne mijanki i rozejścia. Sobotnie show trwało do wieczora. Można było zobaczyć jeszcze słowackiego MiG-29, Falcony z Jordani, litewskie „Pszczółki”, Wings of Storm z Chorwacji, czeską L-159, Red Devils z Belgii. Pokaz zakończył „Zeus” z Grecji na swoim F-16. Dzień drugi upłynął nam pod ogonem polskiej Casy. Lało... wiało... było dość zimno. Nie latało prawie nic. Poderwały się Patrouille de France, które odleciały do domu. Trzy godziny w płaszczu przeciwdeszczowym spędzone pod samolotem, brak lotów i silny wiatr zniechęciły mnie do dalszego oczekiwania. W strugach deszczu wróciłam do samochodu. Katarzyna „Kate” Skonieczna

PANIE MARKU! PAMIĘTAMY :(

23 czerwca 2012 roku, w miejscu, w którym rok temu tragicznie zginął wspaniały lotnik - kapitan Marek Szufa, członkowie SPFL Air-Action przy okazji Walnego Zebrania Członków, złożyli na falach Wisły wieniec - oddając w ten sposób cześć wspaniałemu lotnikowi i dając wyraz swej pamięci.

BODO INTERNATIONAL AIR SHOW 2012 (Norwegia, ENBO)

Weekend 16-17 czerwca 2012 zapowiadał się cudownie, choć na początku było zgoła inaczej. O pokazach w malowniczym Bodø położonym na północnym zachodzie Norwegii wiedzieliśmy już pod koniec zeszłego roku. Entuzjazm w narodzie był... praktycznie zerowy. Jednak im bliżej terminu pokazów, tym poruszenie stawało się coraz większe. Doszło do tego, że do Bodø pojechała zgrana 7-osobowa ekipa SPFL na czele z Eskimosem, który zadekował się w kraju Wikingów kilka dobrych lat temu i był dla nas przewodnikiem, tłumaczem i, co chyba najważniejsze, organizatorem całego przedsięwzięcia, bez którego pewnie do tego wyjazdu by nie doszło. Jeszcze raz wielkie dzięki Grzesiu za wszystko! :) Cała zabawa rozpoczęła się w środę 13 czerwca, kiedy to poleciałem do Oslo, gdzie przywitał mnie Eskimos i skąd mieliśmy udać się w dłuuuuuugą, ale jakże piękną podróż do Bodø przez całą (jak się później okazało... przez pół :P) Norwegię na kółkach. Wszak 1600 km nie przejeżdża się w pół dnia, a i trzeba znaleźć przerwę na odpoczynek. Podczas gdy przemierzaliśmy kolejne kilometry norweskich dróg otoczeni cudownymi widokami, reszta ekipy jeszcze nawet nie myślała o pakowaniu walizek ;) Mieli dolecieć bezpośrednio do Bodø czwartkowym popołudniem/nocą, rozbici na 2 samoloty. Całe szczęście dotarliśmy z Eskimosem na nasz kemping dobre 2h przed przylotem pierwszej podgrupy, co nie było łatwym zadaniem zważywszy na fakt, że postojów było sporo. Nie chodzi nawet o przerwy na focenie krajobrazów, których było wiele, ale chociażby o stado reniferów spacerujących po drodze :) Nie mówiąc już o łosiach, które podobno są zmorą tubylców. Niemałą rolę w naszym dotarciu na czas odegrał samolot, który rozkraczył się na lotnisku w Oslo przed samym odlotem. Podstawienie drugiego zajęło trzy kwadranse, dzięki czemu zyskaliśmy nieco czasu i mogliśmy spokojnie rozpakować walizki, rozlokować się w domkach, obejrzeć kawałek meczu w TV i, co najważniejsze, wyjechać po naszych na lotnisko. Koło 19:30 ujrzeliśmy 3 znajome twarze przy taśmach bagażowych. Po ciepłym przywitaniu i odebraniu kluczyków od wynajętego auta ruszyliśmy w drogę na kemping, po drodze rozkoszując się malowniczymi widokami i... jasnym niebem jak na tę porę :) Choć najlepsze w tej kwestii było dopiero przed nami. Kilka godzin wolnych na kempingu i koło północy ruszyłem w drogę na lotnisko po pozostałą dwójkę. Hesja z markiem, chociaż dolecieli o czasie i bezpiecznie, to również nie bez przygód. Okazało się, że walizka marka... została na lotnisku w Oslo :) Nie chodziło już nawet o ciuchy, ale bardziej o polskie przysmaki, którymi mieliśmy uraczyć Eskimosa wygonionego wszak na obczyznę. Trudno, musiał poczekać – walizka miała przylecieć pierwszym SASem następnego dnia (co też nastąpiło – nawet przywieźli ją bezpośrednio na kemping i zostawili na recepcji). I tu nadszedł czas na pierwszy szok – północ i... jasno jak u nas w lato o 20:00 :) Co lepsze, ciemniej nie było ani przez chwilę naszego całego pobytu w Norwegii. W Bodø, położonym ok. 300km za kołem podbiegunowym, w zasadzie przez cały czerwiec i pierwszy tydzień lipca jest dzień polarny. Skutkuje to tym, że o 2-3 w nocy można spokojnie odpalić grilla przy ciepłym świetle słoneczka i śpiewie ptaków, co ochoczo czyniliśmy. Podsumowując, koło 1:00 w nocy byliśmy już w pełnym składzie. Piątek, jak to zazwyczaj bywa, był dniem treningów. Dzień ten spędziliśmy po spottersku – pod płotem, rozmawiając z tubylcami i lokalną prasą internetową, dla których byliśmy swojego rodzaju ciekawostką – 7 chłopów ubranych tak samo, ze sprzętem foto, w dodatku z Polski, nieczęsty widok w tak odległej krainie, jaką bez wątpienia jest miasteczko Bodø. Minusem, który tylko na początku zdawał się nim być, było słońce, a w zasadzie jego położenie. Dzień polarny powoduje, że nie ma możliwości robienia zdjęć ze słońcem w plecy, gdzie by się nie ustawić. Wszystko przez to, że słońce przez cały dzień świeci centralnie nad głową, poruszając się niejako trajektorią tęczy z jednej części horyzontu na drugą. Treningi dały nadzieję na fajne pokazy, tym bardziej że nie widzieliśmy jeszcze gwoździa pokazów w postaci szwedzkiego Viggena, który latanie na piątkowych treningach sobie odpuścił. Pierwszy dzień pokazów rozpoczęliśmy dosyć niefortunnie, gdyż zjawiliśmy się na lotnisku za późno, co w połączeniu z kosmicznie długą kolejką do bramki wejściowej (która była, o zgrozo, tylko jedna na całe pokazy!) poskutkowało przepuszczeniem pokazu Belga, który był ustawiony w programie jako jedna z pierwszych atrakcji. Trudno, w końcu większość z nas widziała Belga już dziesiątki razy – można przeboleć. Na szczęście w porę otworzyli drugą bramkę, dzięki czemu przeszliśmy tę kolejkę w miarę sprawnie. Pierwszą fajną rzeczą, którą zaobserwowaliśmy, były bodajże 4 spore górki na terenie lotniska, które w połączeniu z górami w tle i morzem od strony podejścia do jednego z końców pasa dawały mega podkład pod zdjęcia. Tak też było – byliśmy ponad startującymi/przyziemiającymi samolotami, nie mówiąc już o niskich przejściach. Cały dzień spędziliśmy na jednej z tych górek, położonej najbliżej środka pasa. Zresztą drugi dzień był podobny, tyle że wybraliśmy górkę najbardziej oddaloną od środka pasa, która z kolei była blisko strefy przyziemienia, w zasadzie prawie na początku pasa. Żeby się już nie rozpisywać odnośnie samych pokazów, pokuszę się o kilka słów podsumowania. Pogodowo sobota była idealna – świecące słońce i świetne chmury dla kontrastu. Jedynie lekka walka z ekspozycją przez słońce na kontrze, ale pomijając ten aspekt zdjęcia robiły się same. W piątek mieliśmy kompletną żarówę, w niedzielę zaś padający deszcz. Jednak, wbrew pozorom, to właśnie na treningach działo się najlepiej na płatowcach. Oderwanie oderwaniem oderwanie poganiało, co zresztą można zaobserwować na zdjęciach. Co do programu pokazów – całkiem bogaty. Z solistów Norweg, Belg, Fin, Szwajcar, z zespołów Frecce, PS, sporo maszyn RedBulla, nie wspominając już o masie samolotów historycznych czy latającej łodzi pt. Catalina. No i oczywiście Viggen, który zasługuje na osobne wyróżnienie. Wszyscy z nas widzieli tę maszynę w locie po raz pierwszy w życiu i wywarła na nas ogromne wrażenie. Sylwetka w powietrzu, gracja, dźwięk silników, czy chociażby sam wygląd z wielkim wylotem na końcu kadłuba – przepiękna sprawa! Polecam każdemu fanatykowi lotnictwa, naprawdę warto zobaczyć tę maszynę w locie. Warto powiedzieć też o „pokazie nocnym”, który miał miejsce z soboty na niedzielę w zachodząco-wschodzącym pomarańczowym słońcu nad morzem. Fotograficznie marnie, gdyż wszystko latało baaaaardzo wysoko, ale za to mega widok dla oka. Szczególnie dwupłatowiec z dymami, którego mieliśmy okazję podziwiać na pokazach. Jemu akurat udało się zrobić fajną sesję, a podświetlone pomarańczem słońca dymy zrobiły całą robotę na zdjęciach. Zniechęceni nieco niedzielną pogodą urwaliśmy się z pokazów na kilka godzin przed końcem, tym bardziej że większość ciekawszych dla nas punktów z programu zaliczyliśmy. Postanowiliśmy spędzić jeszcze chwilę czasu na kempingu z Eskimosem, który tego dnia udawał się w podróż powrotną do Oslo na kółkach, tylko tym razem już samotnie. Koło 18:00 pożegnaliśmy naszego polskiego Wikinga, a następnego dnia my, znowuż rozbici na 2 grupy, udaliśmy się w podróż powrotną do Polski drogą lotniczą. Widok Bodø zaraz po starcie zamknął kilkudniowy rozdział pt. Bodø International Air Show 2012, pokazów które prawdopodobnie były ostatnimi w tej malowniczo położonej miejscowości. Dowiedzieliśmy się, że baza ta ma być niestety zlikwidowana na przestrzeni kilku następnych lat. Przykro, ale tym bardziej jesteśmy zadowoleni, że udało nam się tam być. Niezapomniane przeżycie dla każdego z tam obecnych, które przykryło nawet środki, które trzeba było przeznaczyć, żeby się tam pojawić. Mnie osobiście te kilka dni zapadło w pamięć na zawsze, nie tylko ze względu na same pokazy, ale całą otoczkę, która towarzyszyła temu wyjazdowi. A tymczasem zapraszam do obejrzenia zdjęć, jest na co popatrzeć :) Maciek „volt” Aleksandrowicz

W GNIEŹDZIE ORLIKÓW (Polska, EPRA)

Stowarzyszenie Polskich Fotografów Lotniczych gościło już w prawie każdej z polskich baz lotniczych. Jedną z nielicznych baz, w których ekipa SPFL nie fotografowała poza oficjalnymi piknikami i pokazami było lotnisko Radom Sadków. Mieści się tam 42. Baza Lotnictwa Szkolnego, w której stacjonują samoloty Orlik oraz An-2. W dniu 18 czerwca korzystając z zapowiadającej się pięknej pogody oraz zaproszenia grupy akrobacyjnej “Orliki” mieliśmy możliwość zawarcia znajomości z pilotami oraz obserwowania intensywnego treningu. Podczas rozmowy z dowódcą i jednocześnie prowadzącym zespołu dowiedzieliśmy się, że dzisiejsze dwa treningi odbędą się po raz pierwszy w tym roku w 6-cio osobowym składzie oraz że zespół postara się uwzględnić prośby fotografów i latać tak by ułatwić im zrobienie dobrych zdjęć. Po krótkiej naradzie i ustaleniu strategicznych miejsc do fotografowania i miejsc gdzie Orliki mają robić naloty, wsiedliśmy do czekającego na nas autokaru i ekspresowo przemieściliśmy się na drugą stronę pasa tak aby mieć słonko w „plecy”. Po krótkiej chwili Orliki wykołowały na pas startowy, by za moment wystartować całą szóstką. Chwilę wcześniej w powietrze wzbił się jeszcze jeden Orlik z dwoma pilotami na pokładzie, z których jeden miał za zadanie robić zdjęcia pozostałym członkom zespołu. Szczerze mówiąc niejeden z nas chciałby być na jego miejscu. Pierwszy trening rozpoczął się od kilku zapoznawczych okrążeń lotniska całą szóstką i kilkoma przelotami nad fotografującymi. Potem piloci postanowili przećwiczyć cały plan pokazu, ale z uwzględnieniem nas – fotografów. Były więc niższe i bliższe przeloty, samoloty odwrócone w naszą stronę, naloty z różnych stron, dużo dymu (czasami za dużo) i moc pozytywnej energii. Widać było, że piloci robią wszystko, byśmy byli zadowoleni ze zdjęć, tym bardziej że im samym również zależało na dobrych i efektownych kadrach na swoją nową stronę internetową. Po zakończonym pierwszym treningu nasz lotniskobus podwiózł nas pod domek pilota abyśmy mogli wspólnie z ekipą Orlików omówić nasze propozycje co do przebiegu drugiego treningu. Trening ten rozpoczął się od kołowania samolotów na pasie w równiutkim szeregu, od strony fotografów stojących na progu pasa. Po starcie, zgodnie z naszymi sugestiami zespół wykonał nad nami, centralnie w osi pasa dwa niskie przeloty w formacji „concorde” z włączonymi smugaczami… nieczęsto zdarza się być w takim miejscu i w takim czasie. Piloci potraktowali drugi trening troszkę bardziej ulgowo latając swobodnie i na luzie. Były mijanki, naloty w formacjach oraz solo, niskie i szybkie nawroty nad lotniskiem oraz popisy solisty. Finałem był naprawdę niski „kosiak” solisty, który zaskoczył wszystkich wyskakując nie wiadomo skąd. Po zakończeniu drugiego treningu jeszcze raz podjechaliśmy do domku pilota, by podziękować za fajne latanie oraz strzelić „grupówkę” z pilotami na tle ich maszyn. Pierwszą naszą wizytę na Sadkowie można uznać za bardzo udaną, przetarliśmy szlak i teraz będzie już tylko lepiej. Co się odwlecze to nie uciecze… Ekipa SPFL w temacie Orlików nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Do zobaczenia niebawem! Krzysztof „krispol” Polak

ŚWIDWIŃSKIE STANDARDY (Polska, EPSN)

Inauguracja sezonu fotograficznego na lotnisku wojskowym w Świdwinie, gdzie stacjonuje 21. Baza Lotnictwa Taktycznego, wypadła w tym roku późno. Pomimo że widzieliśmy się ostatnio zimą zeszłego roku, przywitanie było jak zwykle ciepłe i serdeczne. Po oficjalnej części spotkania przeszliśmy do zadań, a dokładniej do zapoznania się z harmonogramem lotów. Miał to być dzień pełen wrażeń z taktycznego punktu widzenia – dużo lotów na poligon. Jednak po zapoznaniu się z faktycznym planem lotów, który nam przedstawiono, nasz entuzjazm nieznacznie stopniał. Lista lotów została okrojona o jakieś 50%. Z takimi informacjami, obwieszeni sprzętem zajęliśmy dogodne miejsca w oczekiwaniu na pierwsze starty. Kolejne SU-22 wzbijały się w powietrze. Z uzbrojeniem i podwieszonymi zbiornikami pomknęły wykonać zadanie. Pogoda sprzyjała pilotom, ale nie nam fotografom – termika robiła swoje. Kolejne starty i lądowania zmuszały nas do ciągłego przemieszczania się wzdłuż pasa w poszukiwaniu najlepszych kadrów i uchwyceniu ciekawych momentów. Sławomir „slapek” Pękalski

SLAVNICA AIRSHOW 2012 (Słowacja, LZDB)

Piknik lotniczy w słowackiej Slavnicy, jaki odbył się w dniu 9 czerwca 2012 roku nie należy może do imprez o europejskiej randze jak RIAT czy MAKS, niemniej jednak dla nas „lotniczych świrów” każda okazja do fotografowania i pokazywania piękna lotnictwa jest dobra. Nie może więc dziwić, że pomimo niekorzystnych prognoz meteorologów, grupa naszych członków odwiedziła imprezę organizowaną przez naszych południowych sąsiadów. Na miejscu okazało się, że prognozy w pełni się potwierdziły. Przywitało nas szare, szczelnie zasłonięte chmurami niebo, okoliczne góry zaś były przesłonięte mgłą i opadami deszczu. Nasza determinacja i optymizm były jednak większe niż okalające nas szczyty. Nie wszyscy jednak podzielali naszą wiarę, jako że na samym lotnisku nie zobaczyliśmy zbyt wielu widzów. Lotnicza część pikniku rozpoczęła się o godzinie 11.00, choć przyznać trzeba, że początek nie należał do szczególnie dynamicznych. Zostaliśmy uraczeni widokiem niestrudzenie startującego i lądującego An-2 wożącego chętnych na loty widokowe. W powietrzu działo się niewiele, sytuację zmieniło dopiero pojawienie się polskiego Lim-2, który obudził lotnisko wykonując serię niskich i szybkich przelotów, urozmaiconą akrobacją w powietrzu. Bez wątpienia polska maszyna była jedną z gwiazd tego pikniku. Następnie zaprezentowała się czeska grupa akrobacyjna Follow Me, na trzech maszynach typu Zlin Z-226 i jednej Zlin Z-326. Jak zawsze tak i tym razem, czescy piloci dali popis swoich umiejętności wykonując lot w bardzo ciasnym i widowiskowym szyku. Tuż po nich do startu poderwał się czeski L-29 Delfin, który wykonał kilka przelotów, jednak latał dosyć wysoko i w sporej odległości od publiczności. Na szczęście zaraz po odlocie Delfina zgromadzeni widzowie mogli podziwiać najwyższy kunszt lotniczy. Nad lotniskiem pojawił się znany na całym świecie pilot akrobacyjny Zoltan Veres w swoim MXS. Niesamowicie dynamiczny pokaz połączony z przelotami na maksymalnej prędkości tuż nad pasem, oraz specjalnością Zoltana czyli trawersem ze skrzydłem muskającym trawę, wywarł ogromne wrażenie na wszystkich zgromadzonych. Były chwile kiedy nawet my wstrzymywaliśmy oddech. Następnie rozpoczęła się „amerykańska” część pikniku, poświęcona walkom na Pacyfiku. Mogliśmy podziwiać w locie parę T-6 Texan, dwupłatowego A-75N1 Stearman, kulminacją zaś tej części była pozorowana walka lotnicza pomiędzy amerykańskim TBM 3R Avenger, a japońskim myśliwcem Zero. W zasadzie to amerykańskim T-6 ucharakteryzowanym na japońskie Zero. Potem przyszedł czas na największą gwiazdę pikniku – Dan Griffith i pilotowany przez niego Spitfire mk. XVI e. Warto zapamiętać to nazwisko. Opanowanie maszyny przez pilota było naprawdę na mistrzowskim poziomie. Nawet na nas, mimo że widzieliśmy już wiele, pokaz robił ogromne wrażenie. Szybki i dynamiczny jakby pilot siedział za sterami F-16 a nie Spitfire’a. Ciasne skręty, niskie przeloty, beczki i szybkie zwroty – to wszystko powoduje że krew w żyłach zaczyna krążyć szybciej. Część z nas przestała nawet fotografować i po prostu podziwiała lotniczy kunszt Dana. Imprezę kończyła inscenizacja w wykonaniu grupy Retro Sky Team, na maszynach typu Zlin 226, Zlin 526 i Jak – 52 ucharakteryzowanych na maszyny Luftwaffe i Wojenno Wozdusznych Sił. Inscenizacja połączona była z desantem grupy radzieckich skoczków na niemieckie lotnisko. Odbywała się niestety w strugach deszczu co odstraszyło część widzów. Szkoda, bo naprawdę było na co popatrzeć. Podsumowując, pomimo że piknik w Slavnicy ma raczej charakter lokalny, warto wpisać tą imprezę do kalendarza. Zwłaszcza dla osób pasjonujących się historią jest to łakomy kąsek. Tomasz „Tomaszek” Kępski

LATAJĄCE ZABYTKI NAD PARDUBICAMI (Czechy, LKPD)

Pokazy w Pardubicach („Aviation Fair”), to dla miłośników historycznych maszyn jedno z ciekawszych wydarzeń w kalendarzu imprez lotniczych. Specyfiką pardubickiego airshow jest połączenie pokazów lotniczych z występami grup rekonstrukcyjnych – gdy w powietrzu prezentują się historyczne maszyny, na ziemi odtwarzane są sceny batalistyczne. Tegoroczną, 22 już edycję „Aviation Fair”, organizatorzy zatytułowali „A Century of Air Combats” („Stulecie walk powietrznych”) i przygotowali bardzo ciekawy program prezentując zmagania w powietrzu i na lądzie od czasów I wojny światowej aż do współczesności. Dodatkowo, impreza ma zawsze swego patrona – osobę zasłużoną w lotniczej historii Czech (i Czechosłowacji). W tym roku upamiętniano setną rocznicę urodzin dwóch czeskich pilotów myśliwskich, uczestników Bitwy o Anglię – Františka Fajtla i Josefa Koukala. Na takiej imprezie nie mogło oczywiście zabraknąć naszego Stowarzyszenia. W dniach 2 i 3 czerwca 2012 roku po raz kolejny odwiedziliśmy pardubickie lotnisko. Z uwagi na to, że usytuowanie strefy pokazów i miejsc dla publiczności jest mało przyjazne fotografowaniu samolotów w locie - oś pokazów: wschód-zachód, miejsca dla publiczności po stronie północnej – pokazy od 12:00 do 16:30, czyli idealnie pod słońce - część z nas od razu zajęła miejscówki na polach za płotem po południowej stronie, rezygnując tym samym „z bliższego kontaktu z historią”. Ci, którzy chcieli zobaczyć z bliska Spitfire’a, czy Mustanga albo na przykład popatrzeć na upadek Wehrmachtu osaczonego z jednej strony przez Czerwonoarmistów, a z drugiej przez oddziały amerykańskie, poszli „na publikę”. Pokazy rozpoczynają się punktualnie o godzinie 12:00, jednak bramy lotniska zostają otwarte już od godz. 8:00. Można ten czas wykorzystać na podziwianie części statycznej. Wszystkie warbirdy biorące udział w pokazach zaparkowane są blisko barierek, co pozwala dokładnie się im przyjrzeć, no i oczywiście obfotografować. Przed i w trakcie pokazów można podziwiać przygotowania samolotów do lotu, tankowanie, zdejmowanie dodatkowych zbiorników, uruchamianie silnika, itd. W tym roku atrakcją dla miłośników samolotów z okresu „zimnej wojny” byli dwaj dawni przeciwnicy – stojący skrzydło w skrzydło bułgarski Su-25 i niemiecki Phantom. Szkoda, że tylko na statyce. Kogo interesują historyczne pojazdy, ma okazję podziwiać pięknie odrestaurowane samochody, wozy bojowe a nawet czołgi. Między zwykłymi widzami można spotkać ludzi przebranych w mundury różnych wojsk i to od czasów I wojny światowej aż do współczesności. Z „żołnierzami” paradują panie w strojach „z epoki”. Nie brakuje oczywiście służb medycznych, w przeważającej części reprezentowanych przez personel żeński. Nieraz trzeba zejść z drogi przejeżdżającemu Willysowi, albo niemieckim motocyklistom. Wróćmy jednak do tego co nas najbardziej przyciągnęło na pardubickie lotnisko – pokazów w locie. Punktualnie o 12:00 nad lotniskiem przelatuje formacja złożona z Alki i dwóch Gripenów. Po rozejściu myśliwce wykonują przelot na małej prędkości i odlatują. Na niebie pozostaje samotna Alca, przez kilka chwil prezentując swe możliwości, jednak my czekamy na jedną z gwiazd tych pokazów – Spitfire Mk XVI. W końcu jest,... stoi na końcu pasa... i rusza. Kilka sekund i jest w powietrzu. Co za sylwetka!... i ten odgłos Merlina! Przeloty na dużej prędkości, ciasne wiraże, beczki. W zasadzie nie wiadomo co robić – podziwiać, czy fotografować! My, którzy zostaliśmy „na publice”, zazdrościmy koleżankom i kolegom zza płotu. Nie dość, że mają słońce w plecy, to jeszcze Spit śmiga im nad głowami i prawie wszystkie zakręty wykonuje w ich stroną nam pokazując brzuch :/ Ale co tam, nie samymi zdjęciami człowiek żyje. Co dobre szybko się kończy. Raptus (czy jak tam tłumaczy się „Spitfire”) ląduje, po czym kołuje przed trybunę honorową. Wkrótce widzimy kołującego Jaka-11, który jednak nie kieruje się na start ale zajmuje miejsce obok Spitfire’a. Następuje uroczystość upamiętnienia pilotów Františka Fajtla i Josefa Koukala. Właśnie pokaz Spita symbolizuje udział tych pilotów w walkach w czasie II wojny światowej na froncie zachodnim. Jak-11, który po modyfikacji do wersji jednomiejscowej „gra” tutaj Ławoczkina La-5 symbolizuje udział Františka Fajtla w walkach czechosłowackich sił lotniczych na froncie wschodnim. Ceremonia upamiętnienia stulecia urodzin czeskich myśliwców jest jednocześnie oficjalnym otwarciem 22 Aviation Fair. Głównymi elementami pokazów jest 6 „przedstawień”. Pierwsze, to I wojna światowa – na ziemi trwa bitwa między oddziałami niemieckimi i alianckimi, a w powietrzu walczą ze sobą repliki samolotów Sopwith 1½ Strutter i Fokker Dr I. Wszystko oczywiście z wybuchami i strzałami karabinów. Kolejne – japoński atak na Perl Harbour – sceny jak z filmu Tora, Tora, Tora. W sielski poranek lata sobie nad lotniskiem szkolny Stearman, gdy nagle pojawia się Zero (w tej roli „ucharakteryzowany” na potrzeby wspomnianego filmu AT-6 ) i atakuje lotnisko. Wybuchy, zabici, ranni. Na szczęście udaje się wystartować ocalałemu P-40, który przegania napastnika. Po wszystkim pojawia się Avenger, który poszukuje japońskiej floty. Następne – rozbicie oddziałów Wehrmachtu przez oddziały Armii Czerwonej i aliantów zachodnich. Tu dopiero jest jatka – strzelanina, wybuchy, palące się czołgi... Na niebie króluje P-51, po nim zjawia się La-5 (w tej roli wspomniany Jak-11) i na koniec Spitfire. A między wizytami alianckich myśliwców na niebie pojawia się bezczelnie niemiecki Bücker Bü 181 Bestmann. Czwarte przedstawienie, to teraźniejszość, czy może bardziej przyszłość. Alca zestrzeliwuje UFO, z którego wydostają się kosmitki. Na miejscu zjawiają się wszelkie możliwe służby (oczywiście na sygnale) łącznie z agentami z „Archiwum X” i Men in Black”. Jak widać organizatorzy mają fantazję. Kolejne przedstawienie, to wojna w Korei. Na niebie króluje MiG-15 (w tej roli nasz Lim), a do szpitala polowego śmigłowiec Bell-47 dowozi kolejnych rannych. I mamy film „M.A.S.H.” na żywo. Ostatni epizod, to Wietnam. Żołnierzy amerykańskich odwiedza Miss Ameryki. Wszystko jest fajnie dopóki baza nie zostaje zaatakowana przez partyzantów Wietkongu. Na niebie podziwiamy dwa samoloty T-28 Trojan. Każde przedstawienie wymaga przygotowania i posprzątania po poprzednikach, więc między inscenizacjami publiczność „zabawiają” czołowi czescy akrobaci. Można podziwiać zapierające dech w piersiach wyczyny na Extrach 330 i samolocie SBACH 300, pokaz samolotu L-29 Delfin oraz akrobacyjnego dwupłata Bücker Bü 131. Swój pokaz prezentuje także znany nam wszystkim zespół The Flying Bulls. Niemałą atrakcją pardubickich pokazów jest grupowy przelot ponad dwudziestu samolotów z rodziny ZLIN 26. Rodzina ta obejmuje typy od ZLINa 26 poprzez 126, 226, 326, 526 a na 726 kończąc, przy czym każdy z tych typów posiada jeszcze kilka odmian. W Pardubicach jednocześnie w powietrze wzbiło się 26 ZLINów, przy czym cztery tworzące grupę „Follow Me” odłączyły się i prezentowały pokaz wspólnego pilotażu w zwartej formacji, pojedynczy 526F wykonywał pokaz akrobacji a pozostałe 21 przelatywało „chmarą” nad miejscem pokazów. Widok dwudziestu kilku maszyn w jednej formacji, to prawdziwy rarytas. Pokazy zamyka prezentacja ratowniczego Sokoła. Cztery i pół godziny mija błyskawicznie. Teraz pozostaje wrócić do domu, zasiąść do komputera i spróbować wydobyć z zapisanych zdjęć atmosferę tych pokazów. Air Show w Pardubicach na pewno jest ciekawą imprezą i będziemy tu zaglądać pewnie jeszcze nie raz. Lucjan „Acroluc” Fizia
Back to Top