Szukaj

ROMA INTERNATIONAL AIR SHOW 2012 (Włochy, Lido di Ostia)

Czy życie zapalonego, rozkochanego w swojej pasji, niestrudzonego zdobywcy silnych wrażeń – jakim na pewno jest fotograf lotniczy – jest trudne? Zapewne wiele osób tak uważa – wyposażony w tony profesjonalnego sprzętu przemierza setki kilometrów w poszukiwaniu ciekawych imprez, niejednokrotnie pracuje w trudnych warunkach spędzając godziny pod płotem lotniska, marznąc lub rozpływając się z gorąca na płycie lotniska,  wspinając się na szczyty gór gdzie w pocie czoła wśród setek lub nawet tysięcy innych pasjonatów walczy o wyjątkowe ujęcia. Tak, to prawda – wysiłek to nieodłączny element życia fotografa lotniczego. Ale czy zawsze? U brzegu Morza Tyreńskiego, w malowniczej nadmorskiej dzielnicy Rzymu – Lido di Ostia, grupa fotografów SPFL miała okazje podziwiać, głównie z pozycji leżaków plażowych, największe pokazy lotnicze organizowane we Włoszech – Roma International Air Show, odbywające się w pierwszych trzech dniach czerwca. Impreza ta jest wyjątkowa – pokazy można oglądać z brzegu morza, fotografować zażywając kąpieli morskich czy słonecznych, sącząc drinka z parasolką, paradując w stroju kąpielowym. Czy nie brzmi to fantastycznie? Jadąc na pokazy nie wiedzieliśmy do końca czego się spodziewać – rozbudowany na początku roku program kurczył się z każdym wejściem na stronę internetową organizatora pokazów. W związku z taką niepewnością, którą tłumaczyliśmy sobie niefrasobliwą naturą Włochów, postanowiliśmy połączyć pokazy z dłuższym odpoczynkiem w kraju pasty, gellato i pizzy. Część z nas wyruszyła już na początku tygodnia zwiedzając północną i środkową część Włoch, natomiast ci, którzy zjawili się tuż przed pokazami, chętnie zwiedzali położony nieopodal Rzym czy Monte Casino. Głównym dniem pokazów była niedziela 3 czerwca, jednak treningi odbywały się już w piątek i sobotę. Dzięki przybyłej już w czwartek części ekipy mogliśmy zająć na plaży świetne miejsce bardzo blisko linii pokazów. Oczywiście najbardziej nastawialiśmy się na perełki takie jak Tornado czy latający z dymami Eurofighter. Byliśmy też ciekawi nowego malowania belgijskiego F-16 oraz liczyliśmy na wspaniały pokaz jednego z najciekawszych zespołów akrobacyjnych – Frecce Tricolori, który w swojej ojczyźnie mógł wypaść jeszcze bardziej spektakularnie niż na gościnnych występach. Piątkowo-sobotnie treningi dały nam przedsmak, a przede wszystkim świadomość tego co może się wydarzyć na głównych pokazach, chociaż i zasiały dużo niepewności. W piątek Frecce Tricolori wystąpili w bardzo okrojonym składzie, a w sobotę pojawiła się plotka, że w ogóle nie wystąpią na pokazach. Wiedzieliśmy również już wcześniej, że nie zobaczymy Eurofightera, jednak z jakże miłego dla ucha, ale kompletnie niezrozumiałego włoskiego monologu spikera prowadzącego pokaz nie mogliśmy się zorientować, co będzie z pokazem Tornada. Pełni obaw obserwowaliśmy częste występy paralotniarzy, które dla fotografów z SPFL stanowiły lekki niedosyt, natomiast publiczność z okolicznych leżaków wydawała się być szalenie rozentuzjazmowana warkotem silników i widokiem kolorowych skrzydeł. Apetyty SPFL zaspokoił świetny dynamiczny sobotni pokaz Belga na F-16, a rozczarował na tej samej maszynie Holender, który latał daleko, a wystrzeliwane pod słońce flary nie mogły stanowić łakomego kąska dla naszych obiektywów. Dość utyskiwania, czas przejść do tego co działo się w niedzielę. Niedzielę, która miała rozwiać nasze obawy i sprawić, iż mimo pewnych rozczarowań impreza była naprawdę warta zobaczenia. A więc – mile zaskoczyła nas pogoda, która pozwalała nie tylko na opalanie, ale i na robienie ciekawych zdjęć – ładne niebieskie niebo, wiaterek i trochę chmurek – BRAWO Italia. Pokazy rozpoczęły się o godz. 13.00 i mimo że w poprzednie dni trochę narzekaliśmy na brak dynamiki i długie przerwy między poszczególnymi występami, to tego dnia wszystko działo się jakby szybciej. Pokazy rozpoczął w trzyosobowym składzie zespół akrobacyjny ORUS TEAM na samolotach SF-260. Mieliśmy okazję zobaczyć kilka ciekawych mijanek i niezły pokaz grupowej akrobacji jako przedsmak tego popołudnia. Świetnie zaprezentował się solista Francesco Fornabaio na Extra 300, który zrobił kawał świetnej roboty skomplikowanymi figurami akrobacyjnymi, a owację wywołał niskimi przelotami nad samą wodą. Nieco więcej emocji wniósł w pokazy występ szturmowego samolotu włoskich sił powietrznych AMX, który swoim niskim przelotem narobił trochę hałasu i apetytu na emocje nieco większego kalibru. Na razie jednak musieliśmy się zadowolić śmiglakami. Belgijska A-109 latała całkiem nisko, ale jakoś jej pokaz specjalnie nie urzekał, natomiast bardzo efektownie dzięki malowaniu, niskim przelotom i „ukłonom” w stronę publiczności zgromadzonej na plaży prezentował się w promieniach słońca helikopter włoskich Carabinieri. Prawdziwe emocje zaczęły się koło godziny 15.00. Świetny pokaz dał 7 osobowy zespół akrobacyjny firmowany marką Breitlinga na L-39C Albatros – no ale skoro jest to największy cywilny zespół akrobacyjny w Europie to nie mogło być inaczej. Już na treningach widzieliśmy, że jest to grupa z dużym potencjałem, ale dopiero na pokazach dali świetne widowisko – białe dymy ciągnące się szerokim łukiem po horyzoncie były wynikiem efektownych mijanek, skomplikowanych akrobacji, ale zaskoczyć nas miało dopiero prawdziwe Grande Finale – niesamowicie efektowne rozejście całego zespołu uwieńczone wypuszczeniem flar, które na zadymionym niebie wyglądały niczym fajerwerki. Tego tu jeszcze nie widzieliśmy – było pięknie! Następnie soliści na F-16 – Belg i Holender. Dobrze nam znany pomarańczowy Holender nieco rozczarował na treningach, za to na pokazach głównych zaskoczył – pozytywnie – świetnymi niskimi przelotami, negatywnie – brakiem flar, które w takiej odległości prezentowałyby się fantastycznie, ale pewnie i byłyby niebezpieczne. Apetyt rósł, bo zaraz miał wystąpić Belg, który dał poprzedniego dnia wspaniały dynamiczny pokaz. W dzień pokazów jednak było trochę słabiej – z flarami, ale dosyć daleko i układ, nieco odmienny niż dnia poprzedniego, troszeczkę nas rozczarował. Tym niemniej niebo zakurzone od dymu, który pozostawiły flary, zamyka nam usta na dalszą krytykę. No i jeszcze jedna z atrakcji tego popołudnia. Fantastyczny i oryginalny pomysł organizatorów okazał się strzałem w dziesiątkę – każdy z nas widział samolot pasażerski, nieprawdaż?! Ba, nawet odrzutowy! Ale czy mieliśmy okazję w tak pięknych plażowych okolicznościach zobaczyć przelot A320 Alitalii w towarzystwie Belga i Holendra na swoich F-16? Ja jeszcze nie i byłam tym zachwycona! Potężna, pasażerska maszyna eskortowana przez dwa myśliwce – rewelacyjny, niespotykany nad żadną europejską plażą widok. No i to co lubimy zawsze i wszędzie – Frecce Tricolori na wielki finał doskonałej zabawy. Jak było? Standardowo. I to trochę zawód – bo oni są po prostu świetni, latają szalenie blisko, ich mijanki przyprawiają o szybsze bicie serca, kolorowe dymy zawsze powodują „ochy” i „achy”, ale w ojczyźnie trójkolorowych oczekiwaliśmy czegoś więcej. Tak jak Szwajcarzy u siebie są najdoskonalsi na świecie, tak trójkolorowi są… tacy jak gdzie indziej – a my chyba oczekiwaliśmy jakiejś eksplozji wrażeń. Nie było rozczarowania, ale i nie zostaliśmy wbici w ziemie – dali solidny, ciekawy i piękny pokaz lotniczej precyzji i kunsztu. Tak więc było ciekawe i wesoło – jak zawsze. Z atrakcji lotniczych z pewnością zabrakło Tornada, może odrobiny dynamiki w całych pokazach – lepszego dawkowania emocji, krótszych przerw między ekscytującymi momentami. Ale trzeba powiedzieć, że był to kolejny dobry pretekst do spędzenia czasu w przepięknych wakacyjnych okolicznościach ze świetnymi ludźmi. Na takich właśnie imprezach można dowiedzieć się o co chodzi w SPFL – o doskonałe zdjęcia, miłość do lotnictwa, ale też o wspólnie wypitego drinka pod parasolem na plaży, o pożyczony krem z wysokim filtrem, o zajęcie leżaków przyjaciołom i o dobrą zabawę. Chodzi też o wspaniałą organizację ludzi, którzy pracują w różny sposób na to, żeby można było robić coraz lepsze zdjęcia w wesołej, przyjacielskiej atmosferze. Joanna "hermina" Węgrzyn

ŚWIĘTO 23. BLOT (Polska, EPMM)

Dnia 2 czerwca 2012 odbył się festyn lotniczy, zorganizowany z okazji obchodów Święta 23. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Janowie koło Mińska Mazowieckiego. Wszystkich nas ucieszyła wiadomość, że po kilku latach przerwy powróciła tradycja organizacji Pikniku Lotniczego z okazji majowego święta - tej jakże zasłużonej dla polskiego lotnictwa jednostki wojskowej. Radość była tym bardziej uzasadniona, że SPFL od lat utrzymuje bliskie kontakty z bazą i co roku członkowie stowarzyszenia, korzystając z gościnności dowództwa, mają okazję realizować swoją pasję jaką jest fotografia lotnicza. Uroczystości na terenie lotniska rozpoczęły się o godz. 10.00 zbiórką pododdziałów. Po powitaniu odbyła się defilada oraz pokaz musztry paradnej w wykonaniu Jednostki Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Tradycyjnie festyn podzielony był na dwie części. Wystawę statyczną, gdzie można było zobaczyć między innymi samoloty transportowe, myśliwskie i śmigłowce, będące na wyposażeniu różnych formacji lotniczych i na pokazy dynamiczne w locie. Z wcześniejszych przecieków wiedzieliśmy, że czeka nas niespodzianka, ale nie wiedzieliśmy, że niespodzianki będą trzy. W tym momencie warto przypomnieć wszystkim, że 23. BLoT w Janowie jest spadkobierczynią tradycji wielu formacji lotniczych, a w tym słynnego Dywizjonu 303. Chyba nie ma osoby w naszym kraju, która nie znałaby choć w przybliżeniu historii tej formacji. Otóż postanowiono uczcić pamięć twórcy i pierwszego dowódcy Dywizjonu 303 płk pil. Zdzisława Krasnodębskiego „Króla” i umieścić jego wizerunek obok godła eskadry, na statecznikach pionowych reprezentacyjnego MiGa-29 z numerem taktycznym 15. Ale to nie wszystko. Okazało się, że jeszcze dwie maszyny z numerami taktycznymi 56 i 111 też otrzymały nowe malowania. Te myśliwce zdobią takie same godła, a na statecznikach umieszczono podobizny innych pilotów, asów z Dywizjonu 303, płk pil. Mariana Pisarka i por. pil. Mirosława Ferića. Była to dla ekipy SPFL prawdziwa niespodzianka. Należy zadać pytanie, ile jeszcze samolotów zdobią wizerunki pilotów z 303? W końcu baza ma jeszcze kilka maszyn na stanie. Myślę, że niedługo się tego dowiemy… Liczne grono członków SPFL najbardziej zainteresowane było drugą częścią - pokazami w locie. Niestety pogoda tego dnia nie dopisała. Było pochmurno, zimno i wiał silny wiatr. Tylko raz na jakiś czas przez gęstą warstwę chmur przebijały się skromne promienie słońca. Tak więc przysłowiowego światełka „brakowało”. Pokazy w locie podzielono na dwie części i tak w pierwszej mieliśmy okazję podziwiać i fotografować pokaz pilotażu MiG-a-29 o numerze 56, niesamowite akrobacje Artura Kielaka na samolocie Extra 300, pokaz dynamiczny pary myśliwców Su-22 oraz pokaz pilotażu grupy akrobacyjnej Biało-Czerwone Iskry. W drugiej części pokaz umiejętności pilotażu zademonstrował drugi MiG-29 o numerze 111, następnie niebo ozdobiły ponowne akrobacje Artura Kielaka na Extrze 300 oraz demonstracja pary Su-22. Dodatkowo samolot Dromader zademonstrował zrzut tzw. bomby wodnej. Pomimo niesprzyjających warunków atmosferycznych, kropiącego deszczu i marznących rąk, nasza grupa dzielnie walczyła o jak najlepsze kadry. Oby fotograficzne plony z wypadu były obfite, czego wszystkim należy życzyć. Miejmy nadzieję, że ten piknik nie był imprezą jednorazową i że po kilku latach powróci na stałe do kalendarza imprez lotniczych. Nadal niewiele jest okazji do tak bliskiego obcowania z zawsze wzbudzającym duże emocje wśród publiczności i nas fotografów, lotnictwem wojskowym. Robert „Robteek” Piasecki

JONES BEACH AIRSHOW (USA, Jones Beach)

To jest jakaś masakra! Brniemy w piasku potężnej plaży Jones Beach w kierunku linii brzegowej oceanu. Podobny pomysł do naszego ma cały strumień ludzi, który ciągnie się zarówno przed jak i za nami. Trochę jednak różnimy się od nich… bagażem :) My mamy plecaki ze sprzętem foto, a oni plecaki… a tam plecaki, całe czterokołowe wózki ze sprzętem plażowym! Od foteli, stołów, parasoli, koców, po wielkie lodówki z kilogramami żarcia i picia! Do focenia „mają przecież, wystarczą im” iPhone’y :) Po raz pierwszy będę na lotniczej imprezie na plaży. Jak na premierę tego typu akcji to wybrałem sobie plażę całkiem hardkorową! Ciągnie się od wschodu po zachód i jest po prostu potężna! Co gorsza, słoneczko jest przed nami i najprawdopodobniej nie zejdzie z tego teatru przez cały dzień. Ale dobrze, że jest. Wczoraj, podczas planowanych treningów, nie przebiło się ani razu przez gęstą mgłę, która zaległa na plaży i nie dała szansy na najmniejszy nawet element treningów. Jest ranek, ale już ciężko wytrzymać z powodu panującego upału. Liczę na wiatr od oceanu bo inaczej usmażymy się tu jak frytki w gorącym oleju. Jest dość duża fala, która sprawia, że w powietrzu znajdują się drobinki wody, co wyraźnie widać gdy spojrzy się w lewo lub w prawo nad linią brzegową w kierunku końców plaży. Tworzy się coś na kształt – nie wiem jak to nazwać – mgiełki, zawiesiny…? Jedno jest pewne – gdy połączymy razem słońce w twarz z tą wodą w powietrzu to wynik wskazuje tylko na jedno – szału w jakości zdjęć nie będzie! Ale co tam – coś na pewno się uda zadziałać, więc jesteśmy dobrej myśli. Strumień ludzi narasta z każdą chwilą. Teraz rozumiem te niewyobrażalne dla mnie wcześniej ilości ludzi na poprzednich edycjach tych pokazów. Liczby typu 500-800 tysięcy nikogo tu nie dziwią. Mnie już też nie, gdy biorę pod uwagę jaka ta plaża jest potężna oraz to, że to Memorial Weekend, czyli taka amerykańska wielka majówka! Szukamy najlepszego miejsca do fotografowania. Zapewne najlepiej byłoby znaleźć się na samym środku linii pokazów i jak najbliżej wody. Miejsca przy wodzie są już pozajmowane, więc rozbijamy nasze obozowisko blisko środka pokazów, jakieś 20 metrów od oceanu. Jak się później okazało – to było nasze bingo! Tu jest bowiem trochę inaczej niż nad naszym pięknym Bałtykiem. Kilka godzin później nadszedł przypływ i większość tych, którzy rozbili się przed nami, zamiast walczyć o kadry – walczyła z falą powodziową :) No dobra, rozbiliśmy się i co teraz? Chciałoby się przyfocić statykę, ale na plaży – nic z tych rzeczy. Nie narzekamy za bardzo z tego powodu gdyż mamy ciekawy substytut statyki. Całe tłumy publiczności, która albo oczekuje na pokazy albo… ma je głęboko gdzieś i wariuje na przybrzeżnych bałwanach fal! Jak na pokazy lotnicze jest to dość niebywały fotograficznie temat. Nie trzeba nas dwa razy przekonywać! Wyszukiwanie ciekawych modelek/modeli i jeszcze ciekawszych akcji to przecież jedna z lepszych zabaw fotograficznych myśliwych. Przy okazji wprawia się oko i mamy niezłą rozgrzewkę sprzętu. Długo jednak czekać nie musimy. Jeszcze przed właściwymi pokazami, nad oceanem pojawiają się nieznane mi wcześniej samoloty! Przynajmniej w tym malowaniu. To CT-114 Tutor kanadyjskiego zespołu Snowbirds! Jako że wczoraj nie mogli potrenować nad plażą, a przez to nie dostali zezwolenia na udział w pokazach – nadrabiają zaległości dziś, przed pokazami! Najpierw kilka przelotów prawdopodobnie w celu ustalenia jakichś punktów orientacyjnych, a następnie pełny pokaz. Latają bardzo precyzyjnie, a niektóre ich figury to naprawdę majstersztyk! Niestety wspomniane powyżej problemy z przejrzystością powietrza wychodzą przeraźliwie na wierzch. Ładny pokaz, ale nie mamy możliwości zrobić choć jednego zdjęcia z przyzwoitą jakością. Może później, jak słoneczko pójdzie sobie do góry? Tymczasem nad plażą zaczynają się pokazy właściwe. Znamy już ten amerykański scenariusz. Z nieba lecą spadochroniarze US Army Golden Knights z flagą, a na ziemi grany i śpiewany jest hymn. Bardzo patetyczna i wzruszająca chwila. Oczywiście spadochroniarzom towarzyszą samoloty akrobacyjne. Jednym z nich jest już nam dobrze znany Sean D. Tucker na swoim Oracle Challenger III, który bezpośrednio po hymnie rozpoczyna swoje podniebne harce. Z daleka widzę coś połyskującego nad taflą wody. Zbliża się do nas powoli i majestatycznie. Po chwili widać cztery silniki. Nie spodziewałem się tego, gdyż do końca nie znałem programu! To nadlatuje B-17 "Yankee Lady"! Wspaniale! Nad nią trzy czarne punkty, które w miarę zbliżania się do nas przyjmują postaci P-40, P-47 i P-51! Co za konfiguracja!? Po raz pierwszy widzę Thunderbolta w locie. Ależ on mi się podoba! Szkoda, że warunki oświetleniowe są tak niekorzystne. Na szczęście nie przeszkadzają one w słuchaniu gangów silników wszystkich tych pięknych warbirdów z American Airpower Museum. Tuż po legendach II Wojny Światowej na morską scenę wkracza kolejny mistrz amerykańskiego lotnictwa akrobacyjnego. To David Windmiller na swoim Zivko Edge 540. Pięknie kręci, piękne zostawia za sobą dymy. Przy tak ostrym słońcu od twarzy fajną zabawą, oczywiście z fotograficznego punktu widzenia, jest polowanie na pozostawiane na dymach cienie maszyn. Czasem układ: samolot – cień potrafi zrobić naprawdę spektakularny efekt na zdjęciu. Samolocik z dymami ustępuje jednak miejsca potężnej konstrukcji, która mam nadzieję już za chwilę poszatkuje przestrzeń nad oceanem zupełnie innym rodzajem „dymu”. Z oddali widzę już bowiem charakterystyczną sylwetkę Raptora zbliżającego się ze sporą prędkością nad plażę. Z całym szacunkiem dla finezji lotnictwa akrobacyjno – śmigłowego, dla mnie odgłos porządnego dopalania to jest właśnie to! Pokaz rozpoczyna się podobnie jak w Andrews od startu – tzn. tego co następuje po oderwaniu od powierzchni ziemi oczywiście :) Pierwsze wyrwanie w górę i już jestem bardziej zadowolony niż ze wszystkich zdjęć F-22 z Andrews! Są oderwania! Nie powinno mnie to dziwić z racji tej wilgoci panującej na linii brzegowej oceanu. Wszystko odbywa się pod słońce, czyli nie będzie na zdjęciach widać nitów (o ile F-22 takowe w ogóle posiada) ani innych szczegółów konstrukcji. Liczę za to na to, że słoneczko pięknie podświetli wszystko to, co dzieje się wokół płatowca. A dzieje się dużo! W zasadzie każdy przelot powoduje jakieś wybuchy pary wodnej! Pięknie się dzieje na płatowcu przy high speed pass! Chwilę później Raptor wyrywa w górę lecąc niejako od plaży i kapitalnie prezentuje swoje oderwania w osi podłużnej! Do tego słoneczko podświetla je lekko iryzując parę wodną! Oj coś czuję, że ten moment przełoży się na wyjątkowe zdjęcie! :) Chwilę później F-22 robi jeszcze dwa dynamiczne przeloty na sporej prędkości i po raz kolejny pokazuje swoje niebywałe wręcz możliwości! Na chwilę znika znad plaży, by po chwili pojawić się ze swoim kultowym przodkiem, wykonując Heritage Flight wraz z P-51D Mustangiem. Znamy już tę formację z pokazów w Andrews, a mimo wszystko dreszczyk podniecenia przebiega po ciele, gdy patrzy się na te dwie wyjątkowe maszyny. Wspaniała chwila! Odlatują, a my zajmujemy się naszą statyką czyli… w zasadzie dynamiką, z jaką publika bawi się w falach oceanu. Zabawa na całego. Już kilka godzin temu opuściłem nasze miejsce na plaży i chodzę po linii brzegowej brodząc w wodzie. Jest śmiechowo, bo stojąc po kostki w wodzie, z każdym nadejściem większej fali stoi się w tej wodzie po kolana, a czasem nawet głębiej. Podczas takiego przejścia fali – piasek obsuwa się spod stóp i można stracić równowagę. Do tego patrząc non stop przez wizjer nie widzi się nadchodzących fal ani gromad dzieci, które rozentuzjazmowane – wspaniale potrafią zachlapać sprzęt. Szmatka do przecierania obiektywów jest w zasadzie ciągle w użyciu. Ja na szczęście śmigam sobie w krótkich spodenkach i na bosaka, więc z pewną dozą litości patrzę na pewnego Japończyka, który stoi tuż obok mnie, tyle że w długich spodniach i wysokich butach trekkingowych :) Warunki totalnie nienormalne jak na pokazy lotnicze ale… Lubię to! Rozmawiam z MarSem stojąc tyłem do oceanu, gdy nagle na błękicie nieba za jego plecami widzę szybko przemieszczającą się jasną plamę! MarS! Robota leci! :) Plama bardzo szybko nabiera kształtu F-18 Super Horneta. Pierwszy przelot na dużej prędkości i od razu cała masa mega oderwań! No to mi się podoba! W ogóle uwielbiam pokazowy styl amerykańskich samolotów wojskowych. Nie skupiają się na wydumanej akrobacji tylko pokazują sporą gamę manewrów o typowo militarnym zastosowaniu. Super Hornet nie unika też tego, na co ludzie najbardziej czekają – przelotów z dużą prędkością i bardzo dynamicznych manewrów powodujących, że powietrze opływające płatowiec ma naprawdę masę roboty! Nie zdążyłem o tym pomyśleć, a już widzę jak ta piękna maszyna przygotowuje się do zapozowania do swoich najbardziej charakterystycznych zdjęć! O tak! Jest! High speed pass równolegle do linii brzegowej oceanu i… powietrze „wybucha” wokół samolotu tworząc obłok Prandtla-Glauerta, który kształtuje się w charakterystyczny stożek pary wodnej! Ludzie krzyczą z radości! Po chwili kolejny szybki przelot w innej konfiguracji. Od razu zastanowiło mnie, dlaczego tak mało tego typu przelotów robią samoloty na pokazach w Europie? Przecież pilotowi to się na pewno musi podobać, nie wspominając już o publice! Najlepszym dowodem na tę teorię jest fakt, że po takich pokazach ludzie mówią właśnie o takich przelotach, mówią o jęzorach dopalaczy, o dynamicznych wyrwaniach… a jakoś nikt nie mówi o tym, jak to samolot zrobił piękną dłuuugą beczkę czy przelot z małą prędkością. Super Hornet wykonuje jeszcze całą serię dynamicznych manewrów i odlatuje znad plaży. Koniec pokazu… Wszyscy są pod wrażeniem! Chwila przerwy i… ponownie F-18 Super Hornet robi jeszcze jeden przelot z dużą prędkością!! Uwielbiam tę maszynę! Pod kątem fotograficzno – lotniczym to według mnie jeden z najciekawszych punktów na pokazowym nieboskłonie! Myśląc o pokazowym nieboskłonie, patrzę w górę i widzę znane mi już, tworzące się hen wysoko napisy. He he – to Geico Skytypers drukują serię komunikatów na niebie dla pokazowej publiczności. Wygląda to naprawdę wyjątkowo. W tym samym czasie kilku innych akrobatów lata nad oceanem i na niebie powstaje oryginalna mieszanka wydruków Skytypers’ów z dymnymi zawijasami pozostającymi za samolotami akrobacyjnymi. Jednym z akrobatów jest Ed Hamill na swojej Dream Machine. Wkrótce jednak samoloty z napędem śmigłowym opuszczają podniebną scenę, gdyż w okolicach wieży Jones Beach pojawia się zwarta grupa kilku samolotów odrzutowych. No! Czekałem na ten pokaz – to kanadyjskie Snowbirds! Co ciekawe – leci osiem Tutorów, a chyba powinno być ich dziewięć? No tak – lecą z dziurą w ugrupowaniu. Niestety tę dziurę widać w każdym prawie przelocie, zarówno tym z ośmioma samolotami jak i sześcioma. Trudno. Przestaję myśleć o brakującym samolocie, bo moja uwaga zostaje zaprzątnięta przez precyzję, ciekawe figury i rozmach, z jakim te w końcu nieduże maszyny robią swój pokaz! Dla nas to taka trochę egzotyka. Nie sądzę, by kiedyś dolecieli do Europy – a byłoby fajnie. Po Snowbirds’ach chwila na fotografowanie plaży, po czym nad wodą z charakterystycznym rykiem silników i wyjątkowo obfitym dymem pojawia się sześć maszyn SNJ-2 należących oczywiście do Geico Skytypers! Ich pokaz jak zawsze zachwyca precyzją. Ciekawie wyglądają te ich dymy nad taflą oceanu. Kolejny bardzo udany pokaz! Od rana światełko na naszej pokazowej arenie zmieniło się dość znacznie. Słońce poszło wyżej i zdecydowanie bardziej na zachód, co sprawiło, że na o wiele większej połaci nieba można już w miarę normalnie fotografować. Na koniec pokazów przewidziana jest oczywiście grupa Blue Angels. Niestety ze zrozumiałych powodów bez pokazu na ziemi. Na horyzoncie widać już znanego nam Herkulesa, który zbliża się do nas z dużą prędkością. Zaczyna pokaz tak, jakby startował z pasa startowego i wyrywa w górę. Pokaz i samolot są nam znane z Andrews ale… zjawiska zachodzące na płatowcu są troszkę inne. Wokół końcówek śmigieł tworzą się piękne sprężynki. Żeby je bardziej wyeksponować na zdjęciach, skracam czas ekspozycji. Może śmigła będą trochę mniej rozmyte ale… sprężynki w tym momencie są ważniejsze. Kilka dynamicznych niskich przelotów i Ernie kończy swój pokaz oddając całą przestrzeń nad Jones Beach Hornetom ze swojego team’u. Wszyscy się rozglądamy zgadując, skąd przylecą. Jeszcze chwila i… już są! Dokładnie na wprost nas widzimy zespół w pełnym składzie z pięknymi białymi dymami. Blue Angels robią kolejne przeloty z sobie właściwą precyzją. Latają, a ja kombinuję jak upolować najciekawsze momenty ich pokazu. Zależy mi na kilku figurach no i na Sneak Pass, który – mam nadzieję – przy tej wilgotności powietrza będzie widowiskowy! Problem ze Sneak Pass jest konkretny. Skupić się na oderwaniach na samym płatowcu i użyć obiektywu 500mm na cropie (czyli 750mm)? Co zyskuję? Bardzo dobrą jakość nalotu i odlotu Horneta i szczegóły oderwań na nim. Co ryzykuję? Ano to, że w kadrze będzie bardzo ciasno i raz, że nie będzie widać wody, a dwa, że podczas gdy będzie lecieć dokładnie przede mną to niestety nie zmieści mi się w kadrze. A to przecież najciekawszy moment w przypadku gdyby coś miało się zadziać na płatowcu. Druga opcja to „polowanie na stożek”. Tu potrzebny jest szerszy kadr. Niestety obiektyw 70-300mm mimo wielu swoich zalet nie dorównuje jakością 500-tce i odbyłoby się to wszystko kosztem jakości zdjęcia. Ciężki wybór. Hmmm… Oderwań na Hornecie mam całe mnóstwo w swoich zasobach, choćby z Axalp. Stożków zdecydowanie mniej, tym bardziej takich nad wodą. A jak uda mu się poderwać za sobą wodę? Na 500mm tego nie zobaczę i długo sobie tego wyboru nie wybaczę! Wygrywa zatem opcja nr 2. Po co takie rozważania? Po to, że podczas tego jednego przelotu jest szalenie mało czasu na jakiekolwiek myślenie. Albo się dobrze człowiek do tego przygotuje, albo – ze zdjęć nici. Zapada decyzja. W tym samym czasie na linii brzegowej panuje już niezły ruch. Wszyscy przyszli oglądać to, co ja mam zamiar sfotografować. Żeby tylko oglądać! Oni też chcą zrobić zdjęcia/film życia – używając oczywiście iPhone’ów! Tak, nic w tym śmiesznego. Jak funkcjonuje taki fotograf? Gdy nic się nie dzieje to stoi i patrzy, ale gdy tylko pojawia się jakiś ciekawy motyw to… wyciąga uzbrojoną w swój sprzęt foto-video rękę do góry! Nawet jak się jest od niego o 20 cm wyższym, to na taką rękę już 194 centymetry wzrostu nie wystarczą. Ile super ujęć przez takiego smartfona przed obiektywem straciłem? Trzeba to wszystko przewidzieć :) Nadchodzi czas Sneak Pass’a. He he – dziś już nabrać się nie dam. Spiker mówi by patrzeć w prawo, ja jednak omiatam wzrokiem lewą stronę. Jest! Punkcik nad horyzontem! Patrzę wokół siebie, a wszystkie twarze zwrócone są oczywiście w… prawo! Nie mogę swojej wiedzy zachować tylko dla siebie. Wydzieram się by wszyscy spojrzeli w lewo! Sekunda, dwie, trzy i po przelocie! Ależ to musi być uczucie tam w kabinie – pędzić z taką prędkością tak nisko nad wodą! Whoo Hoo! Nie działo się wiele na płatowcu, ale coś tam jednak zobaczyłem. Resztę dooglądam już na zapisanych na karcie zdjęciach, ale… później! Podstawowy błąd prawie wszystkich w takich akcjach to patrzenie bezpośrednio po zrobieniu zdjęcia w wyświetlacz, co tam wyszło. Przecież tego już nikt nikomu nie zabierze! Standard – wszyscy patrzą w swoje telewizory, a nad głowami kolejny, tym razem prostopadły do linii brzegowej przelot. Hi hi – nikt tego nie zarejestrował :) Mimo wszystko niektórzy podchodzą i dziękują mi, że ich w porę powiadomiłem o Sneak Pass’ie :) Bardzo miło! A swoją drogą to skąd oni się urwali, że nie wiedzieli o tej ściemie spikera? Ja przecież jestem Amerykaninem dopiero od tygodnia :) Pokaz Blue Angels dobiega końca. Sytuacja na naszym niebie gwałtownie zaczyna się zmieniać. Zupełnie jakby ktoś tylko czekał byśmy dofocili w ładnej pogodzie do końca pokazów. He he – skąd ja to znam :) Ot takie się ma szczęście do pogody. Od zachodu nadchodzi bowiem potężna chmura nie wróżąca nic dobrego. Zawijamy się ze sprzętem i wpadamy w strumień narodu wlekący się w kierunku parkingu. Jak zwykle jest to doskonały moment na refleksje. Kończy się moja obecna przygoda z pokazami lotniczymi w USA. Jak było? Genialnie! Owszem – popełniłem całą masę mniejszych czy większych błędów foto, ale to co przeżyłem i zobaczyłem to moje i nikt mi tego nie zabierze! Magia pokazów działa się przed moimi oczyma. To przecież dla tych kilkunastu godzin pokazów przeleciałem połowę kuli ziemskiej! :) Czy to jest normalne? Dla mnie tak. Mam tylko nadzieję, że za rok będzie mnie stać na to by tu wrócić. Już nie mogę się doczekać! Emocje pokazów się kończą. Emocje lotnicze nie! Jutro wracamy do Europy na pokładzie Airbusa A-380! Będzie się działo! :) Sławek hesja Krajniewski

PATELNIA W MICHAŁKOWIE (Polska, EPOM)

Niedaleko Ostrowa Wielkopolskiego, na lotnisku miejscowego aeroklubu w Michałkowie już po raz drugi odbył się Festyn Lotniczy „Lotnisko bliżej miasta”. Po długiej, zimowej przerwie w pokazach lotniczych, na weekend 26-27 maja czekaliśmy z niecierpliwością. Krótkie wypady do baz lotniczych i na lotniska aeroklubowe nie zaspokajały głodu fotografowania. Lotnisko w Michałkowie było pierwsze w kalendarium imprez lotniczych organizowanych w naszym kraju w tym roku. Tak więc w sobotni poranek stawiliśmy się w licznym gronie członków SPFL Air-Action na lotnisku. Pogoda tego dnia dopisywała aż nadto, było gorąco i słonecznie. Po zebraniu się w grupę zajęliśmy strategiczne miejsca przy końcu pasa startowego i zaczęliśmy przygotowywać sprzęt. Piknik dopiero się rozkręcał, trwały loty widokowe na nieśmiertelnych samolotach An-2. Skrzypiąc i piskając przejeżdżały obok naszych pozycji z grupą śmiałków, by po chwili wznieść się w przestworza. Kilkukrotnie także startował samolot słowackiej produkcji Turbo Finist, wynosząc w górę skoczków spadochronowych. Pozwalało to nam na przetestowanie ustawień aparatów i rozgrzanie się przed właściwą sesją zdjęciową. Kolejne minuty upływały niemiłosiernie powoli, aż wreszcie nasza cierpliwość została nagrodzona i usłyszeliśmy warkot czterech silników turbośmigłowych o mocy ponad 4000KM każdy, największego samolotu służącego w naszych siłach powietrznych - amerykańskiego C-130 Hercules. Piloci tego wojskowego transportowca majestatycznie okrążyli kilkukrotnie lotnisko, po czym zniknęli w chmurach. Po Herculesie przyszła pora na wspaniały pokaz pilotażu świdnickiego śmigłowca SW-4 Puszczyk w barwach naszego lotnictwa wojskowego. Jeszcze łopaty wirnika Puszczyka nie zdążyły się zatrzymać, a w powietrze wzbiła się formacja jednej z gwiazd pikniku - zespołu akrobacyjnego Żelazny. Wystąpili w nowym składzie, z prowadzącą Agatą Nykazą oraz ciągnionym na holu szybowcem Fox z Jerzym Makulą za sterami. Jak zwykle pokaz stał na wysokim poziomie, a dodatkowego smaczku dodały akrobacje szybowcowe. Występowali w sobotę dwukrotnie. Organizatorom udało się też zaprosić do udziału w pokazach właścicieli oldtimerów. Mieliśmy więc okazję obejrzeć w locie replikę RWD-5 oraz Curtisa Jenny, a na statyce Tulaka stylizowanego na Auster V. Chwilę później panujący upał został przygaszony w efektownym pokazie PZL M-18 Dromadera. Ten samolot do zadań pożarniczych zrzucił sporą ilość wody pośrodku pasa startowego. Następnie zobaczyliśmy dynamiczny pokaz akrobacji samolotowej w wykonaniu Artura Kielaka na samolocie Extra 330LC. Ten pilot również prezentował się tego dnia dwukrotnie. Opisując wydarzenia z tego pikniku nie sposób pominąć występu drugiego zespołu akrobacyjnego. Znakomity kunszt pilotażu zaprezentowali Czesi z zespołu The Flying Bulls, latający na czterech samolotach Zlin 50LX. Ostatnią gwiazdą akrobacji samolotowej był Litwin Jurgis Kairys na swoim Su-26. Pomiędzy występami gwiazd obserwowaliśmy liczne starty i lądowania samolotów ultralekkich, wokół przemykały także dwa śmigłowce. W niedzielę do pozycji opisanych powyżej dołączyła także para samolotów myśliwsko-bombowych Su-22M4. Bogata była też ekspozycja statyczna, wzdłuż pasa startowego ustawiono kilkanaście statków powietrznych, samolotów turystycznych, wiatrakowców, śmigłowców wojskowych (m.in. W3W Sokół), szybowców. Jak to często bywa, nie wszystkie zapowiedziane atrakcje latały podczas pokazów, ale miejmy nadzieję, iż takich pozycji nie będzie już w następnych edycjach tej imprezy i zapisze się ona na stałe w corocznych kalendariach pokazów lotniczych. Krzysztof „PC” Łybko

WIETRZNY CZWARTEK (Polska, EPTM)

Do Kawalerii wstąpić chciałem… Melodia doskonale znana widzom serialu pt. „Kawaleria Powietrzna” obrazującego codzienną służbę żołnierzy 25. Brygady Kawalerii Powietrznej. 24 maja 2012 grupa fotografów SPFL miała okazję spędzić dzień na lotnisku w miejscowości Nowy Glinnik, gdzie stacjonuje 7 Dywizjon Lotniczy jako element lotniczy 25. BKPow. Wizyta w bazie rozpoczęła się od mocnego akcentu: śmigłowce W-3 Sokół przeprowadziły ostrzał pola walki umożliwiając bezpieczny desant żołnierzy z pokładu potężnego Mi-8. Następnie para Sokołów zawisła bezpośrednio nad celem. Po chwili za pomocą lin „szybkich” kolejna grupa żołnierzy znalazła się na ziemi. W momencie gdy żołnierze wykonywali zadanie polegające na wydostaniu rannych z uszkodzonych pojazdów, śmigłowce nieustannie krążyły nad polem walki zapewniając odpowiednie wsparcie z powietrza. Prawdopodobnie najwięcej „strzałów” oddał kifcio, który uzbrojony w aparat fotografował z pokładu śmigłowca. Po błyskawicznej akcji zakończonej sukcesem kawalerzyści oddalili się w bezpieczne miejsce, skąd zostali ewakuowani przez helikoptery. Kolejną atrakcją była możliwość obserwowania ćwiczeń zwiększających skuteczność prowadzenia ognia z moździerzy. Następnie wojskowym Honkerem przetransportowano nas w miejsce przeznaczone do szkolenia skoczków spadochronowych, w którym żołnierze ćwiczyli poprawne lądowanie, posługiwanie się poszczególnymi elementami ekwipunku w każdej fazie skoku ze spadochronem oraz zjazd na linie „szybkiej”. Ciekawą niespodzianką była możliwość przyjrzenia się elementom szkolenia snajperskiego. Po powrocie z lasu w okolice dróg kołowania ponownie usłyszeliśmy silniki potężnego Mi-8 pełniącego rolę latającej karetki. Wirniki kolosa potęgowały silny wiatr wiejący tego dnia. Kiedy tylko śmigła maszyny przestały się obracać, medycy czekający na ziemi przystąpili do symulowanego transportu rannego żołnierza ze śmigłowca wprost do szpitala polowego. Ostatnią atrakcją tego dnia były skoki spadochronowe oddawane z pokładu śmigłowca W-3 Sokół. Maszyna niezwykle sprawnie wywoziła kolejne grupy skoczków, którzy po opuszczeniu śmigłowca musieli zmagać się z porywistym wiatrem. Lotnisko opuszczaliśmy z uśmiechem na twarzy. Zostaliśmy bardzo życzliwie przyjęci. W ciągu jednego dnia mogliśmy poznać zróżnicowany charakter służby kawalerzysty oraz szerokie spektrum oręża  znajdującego się na wyposażeniu 25. BKPow.

THE SMITHSONIAN’S NATIONAL AIR AND SPACE MUSEUM (USA, Waszyngton)

W poniedziałek po pokazach w Andrews AFB zaplanowaliśmy wypad do Ocean City. Po trzydniowym fotografowaniu lotnictwa mamy w ramach odpoczynku, okraść z kadrów - podobno piękną w tamtej okolicy - naturę. Nasze plany krzyżuje jednak nadchodzący na wschodnie wybrzeże huragan. Od rana pada deszcz. Postanawiamy więc, niejako od biedy, odwiedzić Muzeum Lotnictwa i Astronautyki w Waszyngtonie. Mamy na to kilka godzin bo wieczorem musimy zameldować się w Nowym Jorku. Ze wstydem przyznaję, że o Muzeum w Waszyngtonie wiem… prawie nic. Prawie, bo ostatnio było dość głośno w mediach o tym, jak to umieszczono właśnie w tym muzeum prom kosmiczny Discovery. Słynny Space Shuttle jest dla nas wystarczającą przynętą, by ten deszczowy dzień spędzić w jego towarzystwie. Po chwili jazdy z Camp Springs jesteśmy na miejscu. W USA wejścia do wszystkich muzeów są bezpłatne więc jedynie musimy przejść przez kontrolę zawartości toreb i kieszeni i stajemy u wejścia do głównej hali Muzeum i… zbaraniałem! Plan muzeum i rozmieszczenie eksponatów (PDF do ściągnięcia 1,71MB): http://airandspace.si.edu/visit/guides/vg_uhc_english.pdf Nie spodziewałem się takiego sposobu ekspozycji, takiej ilości wystawionego sprzętu i… takiej ilości unikalnych eksponatów! Wybrałem się tu z jednym aparatem z jakimś standardowym zoomem ale po tym co widzę na wejściu, od razu biegnę do samochodu po resztę sprzętu i uzbrojony w trzy body i ogniskowe od 8 do 300 mm rozpoczynam… foto-lotniczo-historyczną ucztę! W głównej hali muzeum - Boeing Aviation Hangar - eksponaty stoją na podłodze oraz wiszą na kilku wysokościach, podwieszone na różne sposoby. Oglądać je można spacerując zarówno po podłodze, jak i po rozmieszczonych na kilku wysokościach specjalnych pomostach. To ciekawe rozwiązanie daje możliwość zobaczenia prawie każdego statku powietrznego z kilku różnych perspektyw. Spacer po tej wyjątkowej „świątyni” rozpoczynamy z pomostu, który znajduje się w połowie wysokości hangaru. Nie sposób z tej perspektywy nie zauważyć czterech bardzo ważnych konstrukcji. Tuż naprzeciwko nas, lecą Curtiss P-40E Kittyhawk i Vought F4U-1D Corsair. W dole, w centralnym punkcie muzeum widać pięknie wyeksponowanego Lockheed SR-71A Blackbird’a. Za SR-71, z hangaru znajdującego się na wprost, patrzą na nas oczy promu kosmicznego Discovery. Oczywiście widać stąd prawie wszystkie maszyny znajdujące się w głównym hangarze, ale te cztery wyraźnie rzucają się w oczy. Najbardziej zaś, wymalowana szczęka Kittyhawka. Schodzę kilka stopni niżej by poczekać aż ktoś się na nią „nadzieje”. Nadarzyła się starsza pani i… już ją Kittyhawk konsumuje na mojej matrycy :) Czuję, że będzie się dziś działo! Wracam na pomost, gdyż z tej perspektywy pięknie widać SR-71. Ta wyjątkowa konstrukcja zawsze powoduje u mnie dreszcze na ciele i zawsze bardzo żałuję, że najprawdopodobniej nigdy nie zobaczę jak to cudo wzbija się w powietrze. Po zejściu na dół robię mu zdjęcia z żabiej perspektywy. Jest bardzo pomysłowo podświetlony. Lampy umieszczone są na trójkątnej ramie, współgrającej idealnie z obrysem tego wyjątkowego samolotu. Spędzam tu kilka chwil, lecz muszę pędzić dalej bo czas nas goni. Okiem szukam ciekawych kadrów ale głowa… Ta jest hen daleko! Przez głowę przebiegają mi wszystkie historie związane ze stojącymi tu maszynami. Tyle książek przeczytanych w dzieciństwie, związanych z lotniczymi opowieściami od zarania lotnictwa po lotnictwo współczesne – głównie wojskowe – na wszystkich frontach – na wszystkich wojnach. Wszystkie historie ożywają teraz w skorupach wyeksponowanych w muzeum konstrukcji. Konstrukcji, które w zdecydowanej większości nie są replikami a oryginalnymi maszynami, które pewnego razu zakończyły swoje latanie i przeszły w stan spoczynku. Nie znaczy to, że dokonały żywota! Przecież stoją tu i opowiadają swoją historię. Każdy samolot inną. Każdy zapisał się jakoś w historii lotnictwa. Jedne reprezentowały wybitne osiągnięcia myśli inżynieryjno-lotniczej, inne zasłynęły w walce. Nie ważne czy walczyły po dobrej czy po złej stronie. Historia i czas z reguły oceniają, która strona była dobra, a która nie. To zawsze było i jest względne. Ten aspekt, tu w muzeum nie jest jednak ważny. Tu liczy się rola danej maszyny w historii lotnictwa i jej wpływ na rozwój ludzkości. Eksponaty właśnie tu stojące, można zaliczyć do tych, które w tym aspekcie znaczyły naprawdę bardzo wiele. Wchodzę w alejkę pomiędzy wystawami zimnowojenną a wietnamską. Traktuję je dość po macoszemu, gdyż na końcu alejki zauważam kształt, na widok którego serce bije mi trochę szybciej a w uszach słyszę narastającą muzykę autorstwa Harolda Faltermeyera. Wykonuję ot tak, na sztukę, zdjęcia MiG-15bis, F-86A Sabre, MiG-21F i F-4S Phantom II by dorwać się wreszcie do… no właśnie! Grumman F-14D Tomcat! Pierwszy raz go widzę na żywo i jestem pod ogromnym wrażeniem. To, że to piękna maszyna to wiem od bardzo dawna. Nie wiedziałem jednak, że F-14 jest taki wielki! Te linie, te kąty, po prostu bajka! Nic dziwnego, że cały świat kocha ten samolot. Nic dziwnego, że wielu żałuje, że nie zostawiono w Stanach żadnego latającego egzemplarza. Jest jednak nadzieja, że może w przyszłym roku? Nie będę jednak powielać plotek :) Jedno jest pewne – on jest cudowny. Stojąc przy F-14 nasuwa mi się refleksja, że mimo iż na świecie powstało tysiące samolotów, to tak naprawdę kilka, może kilkanaście zyskało miano kultowych. Te wyjątkowe maszyny były projektowane nie przez tylko inżynierów. Poza umiejętnościami inżynierskimi byli to na pewno prawdziwi artyści, którzy mieli wizje. Wizje by projektowane przez nich dzieci, nie tylko realizowały założenia taktyczno-techniczne stawiane przez zamawiających, ale też by te konstrukcje poruszały zmysły. By były… wyjątkowe i piękne! Tak było w przypadku Supermarine Spitfira, tak było z „Cadillackiem Przestworzy” czyli z P-51D Mustangiem, tak było z jeszcze kilkoma konstrukcjami, w którym to gronie na pewno zaszczytne miejsce zajmuje dumnie Grumman F-14 Tomcat. Czy takie miejsce będzie piastować stojący nieopodal Lockheed Martin X-35B Joint Strike Fighter? Osobiście nie sądzę. Czas pokaże. Tomcat w muzeum stoi na samym końcu i wokół niego jest sporo miejsca. Robię mu zdjęcia z wielu kątów i różnymi ogniskowymi. Jeden z pomostów znajduje się nad F-14, więc porobię za chwilę zdjęcia też z góry. Spacerując po hali Boeinga dochodzę do wejścia do drugiej wielkiej hali. To James S. Mc Donnell Space Hangar. Tu, w jednym miejscu znajduje się prawie cała historia amerykańskiej astronautyki z potężnym Discovery stojącym na samym środku! Pamiętam jak będąc jeszcze w Liceum udało nam się z amerykańskiej ambasady wysępić slajdy z pierwszych lotów Columbii. Na ich oglądanie przyszła prawie cała szkoła! Było to nie lada wydarzenie. Pamiętam jak bardzo przeżyliśmy wszyscy tragedię Challengera :( Nie wiedzieliśmy wtedy, że Columbię czeka podobny los. Oczywiście promy kosmiczne to nie tylko dramaty. Promy kosmiczne to jedne z bardziej rozpoznawalnych amerykańskich konstrukcji. Można powiedzieć, że to symbol amerykańskiego podboju kosmosu. Znane są z setek programów telewizyjnych, z wielu filmów. Zrobiły masę pozytywnej roboty. Znane są… każdemu. Jednak zobaczyć to na żywo to zupełnie inna bajka. Można podejść, dotknąć, podziwiać z każdej strony. Niesamowicie wyglądają te słynne ceramiczne płytki na powierzchni, czy potężne dysze silników rakietowych! Nad promem lewituje astronauta w słynnym kombinezonie/urządzeniu do wykonywania spacerów w przestrzeni kosmicznej. Ten widok fajnie przypomina relacje NASA z przestrzeni kosmicznej właśnie. Wokół Discovery wyeksponowano cały szereg różnych kapsuł, silników, i innego sprzętu, który towarzyszył Ameryce w jej podboju kosmosu. Z drugiej strony hangaru znajdują się wszelkiego typu rakiety. Mnie zmroził widok wiszącej i patrzącej w moim kierunku rakiety AGM-86B, która w latach 80-tych straszyła mnie z telewizora jako słynny Cruise. Heh – dawne czasy, kiedy jeszcze naszym wielkim bratem nie był ten zza oceanu. Szkoda, że mamy tak mało czasu. Chciałoby się poświęcić choć chwilę więcej każdemu prezentowanemu tu eksponatowi ale przecież jeszcze co najmniej połowa hangaru Boeinga do zwiedzenia. Wracam na halę główną i idę w jej prawą stronę. Przenoszę się w epokę II wojny światowej. Z prawej strony niemieckie samoloty a z lewej japońskie. Tu chciałoby się zobaczyć więcej ale Focke-Wulf FW 190 F i załogowa bomba latająca Ohka Model 22 łagodzą delikatnie mój głód. Zastanawiające jak człowiek, który żył, kochał, był wyszkolony i inteligentny, mógł świadomie wsiąść do takiego urządzenia i na własne życzenie się unicestwić niszcząc trochę innego metalu tudzież zabierając ze sobą inne istnienia. Nigdy tego nie pojmę :( Kabina Ohki znajduje się pod samolotem Nakajima J1N1-S Gekko i ładnie się komponuje z japońskim wschodzącym słońcem namalowanym na jego skrzydle. Mówiąc o II Wojnie Światowej w aspekcie amerykańsko-japońskim tak naprawdę prawie każdy kojarzy dwa wydarzenia. Jednym z nich na pewno jest atak na Pearl Harbour a drugim zrzut bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że stoję i fotografuję Superfortecę Boeinga z numerem 82 o nazwie Enola Gay. Tak, właśnie tego. Jednego z najważniejszych aktorów scen, jakie wydarzyły się 6 sierpnia 1945 roku. Tego bowiem dnia, na Hiroszimę, z tego właśnie samolotu zrzucono pierwszy raz w historii światowych konfliktów zbrojnych, bombę atomową o wdzięcznej nazwie „Little Boy”. Kilkadziesiąt sekund po jej zrzuceniu z pokładu B-29, „Mały chłopczyk” zabrał z tego świata grubo ponad 70 tysięcy ludzkich istnień. To nie jest największa liczba zabitych osób podczas jednego bombardowania w czasie II Wojny Światowej. Tą niechlubną rywalizację na pewno wygrały wcześniejsze bombardowania Drezna czy Tokio. Jednak jest to potężna liczba jak na wybuch jednej bomby, tym bardziej, że są głosy mówiące, że tych ofiar było ponad 100 tysięcy :( Fotografuję lotnictwo, głównie wojskowe. Bardzo często odrzucam od siebie takie myśli ale czasem trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - zdecydowana większość samolotów wojskowych została stworzona do… zabijania. Owszem, w większości przypadków zabijano jednych by chronić innych, niemniej to w tym właśnie celu powstało lotnictwo wojskowe. Tak jak jeszcze potrafię zrozumieć zabijanie podczas walki, gdzie żołnierze walczą mając zbliżone szanse i gdzie wygrywa po prostu lepiej wyszkolony, sprytniejszy czy dysponujący lepszym sprzętem, tak nie potrafię zrozumieć używania lotnictwa do zabijania zwykłych, bezbronnych cywilów. Matek, dzieci, osoby starsze, które giną w celu realizacji jakiejś polityki innych grup ludzi. Owszem jest to temat do dyskusji, która trwa do dziś. Zgadzam się z tezą, że gdyby nie ofiary Hiroszimy i Nagasaki to tamta wojna mogłaby pochłonąć tych ofiar zdecydowanie więcej. Mimo wszystko zupełnie inaczej ta polityka wygląda zza taktycznego stołu generałów czy zza sterów pilota bombowca a inaczej z perspektywy matki niosącej swoje dziecko i widzącej lecącą na jej miasto śmierć :( Szybko uciekam od tego B-29. Za dużo przy nim ciemnych przemyśleń... Zaczynam zabawę z pomostami Hangaru Boeinga i wspinam się na samą jego górę. Perspektywa jest bajeczna. Stąd widać rozmaitość kształtów poszczególnych maszyn. W sektorze lotnictwa cywilnego w oczy zdecydowanie rzuca się słynny Concorde. Samolot, który tak bardzo wyprzedził swoją epokę. Linia jego płatowca to wręcz bajka. Cztery potężne silniki. Cudowna delta. Niesamowite możliwości i niesamowita historia niestety przykryta paryską tragedią :( Ciężko jest ciekawie sfotografować taką wielką maszynę. Idę pomostem dalej i mam kolejną okazję do sfotografowania SR-71. Tym razem z góry. Wychylając się z pomostu i używając obiektywu 8mm, udaje mi się zmieścić jego całą sylwetkę w kadrze! Oczywiście nie zaniedbuję też dłuższych ogniskowych. Czyste szaleństwo. Gdzie się człowiek nie obejrzy to ciekawe kadry! Odwracam się do tyłu i widzę ponownie Discovery. Tym razem jestem jednak ponad nim. Delikatne przymknięcie oczu i można sobie wyobrazić jak wyglądał jeszcze wcale nie tak dawno na orbicie. Na końcu pomostu staję nad ukochanym Tomcatem. Stoi w muzeum ze złożonymi skrzydłami. Przed oczyma stają te wszystkie zdjęcia i filmy, na których w tej właśnie konfiguracji F-14 wykonywał przeloty z dużymi prędkościami niejednokrotnie tworząc na powierzchni swojego płatowca ciekawe zaburzenia powietrza. Zwłaszcza przy prędkościach około dźwiękowych. Nie mówiąc już o słynnych przelotach z Top Gun służących do wylewania kawy panu z kontroli lotów :) Czas upływa nieubłaganie. Szybki spacer, w zasadzie bieg po muzeum, kończę w sektorze poświęconym lotnictwu z początkowych lat jego rozwoju. Stoi tam sporo ciekawych konstrukcji ale mnie zainteresował najbardziej samolot braci Wright nazwany jako Wright Model A. Z tego co doczytałem to był to pierwszy samolot przeznaczony do produkcji seryjnej. Mimo, że w muzeum stoi tylko replika to jednak zmusza mnie ona do pewnej refleksji. Co byśmy nie powiedzieli o Ameryce i co o niej nie myśleli, to tu tak naprawdę się wszystko zaczęło. Zaczęło i nadal w zdecydowanej większości przypadków to właśnie tu przecierane są kolejne kierunki rozwoju światowego lotnictwa. Cenię Amerykę za jej rozmach. Za to, że dała nam wszystkim braci Wright, Mustanga, Tomcata, Discovery czy Raptora. Ok., ok.! Wiem, że robili i robią to dla siebie ale bez względu na to do jakich celów i gdzie ich lotnictwo jest używane, to samo w sobie jest jednym z ważnych dowodów na potęgę człowieka. Powoli trzeba się ewakuować bo już ekipa czeka przy wyjściu. Idąc w ich kierunku przechodzę jeszcze koło jednego z najpotężniejszych myśliwców II Wojny czyli koło Northropa P-61C Black Widow a nade mną swoje skrzydła rozpościera Westland Lysander, znany na pewno wszystkim starym modelarzom redukcyjnym, którzy po czasie komunistycznej posuchy w temacie modeli redukcyjnych w skali 1:72 rzucili się na pierwsze zachodnie modele firmy Matchbox. Co to były za przeżycia :) Jednym z pierwszych Matchboxów był właśnie Lysander. Wychodzę z Muzeum naładowany wspaniałymi emocjami. Tyle ciekawych konstrukcji, tyle kadrów, tyle opowiedzianych do końca historii. Przeżycie niesamowite. Przeżycie i szereg refleksji związanych z poszczególnymi eksponatami oraz samym muzeum. Nie raz zdarzało mi się zwiedzać różne muzea świata i myślę sobie, że miałem przyjemność być w muzeum naprawdę wyjątkowym! Wyjątkowym ze względu na choćby charakter jego eksponatów. Nie oglądałem tu rzeźb czy obrazów stworzonych po to by… były. Nie oglądałem wypchanych zwierząt czy ich odcisków w skałach. Oglądałem prawdziwe dzieła mistrzów, które zostały stworzone nie tylko po to by tylko były, ale po to, by towarzyszyły człowiekowi w jego życiu, pozwoliły mu realizować jego plany, marzenia, cele. Inspirowały, unosiły nie tylko fizycznie ale też duchowo. By były namacalnym dowodem na potęgę człowieka. By wreszcie pozwalały mu jeszcze lepiej i szybciej się rozwijać. Sławek hesja Krajniewski

JSOH ANDREWS AFB (USA, KADW)

Jedziemy samochodem typu filmowa amerykańska więźniarka przez jedną z najważniejszych amerykańskich baz lotniczych – Andrews AFB. Baza ta w żaden sposób nie przypomina jakiejkolwiek ze znanych mi do tej pory baz. Wygląda bardziej jak ufortyfikowane miasto, w środku którego znajdują się dwa pasy startowe. Jest to baza szczególna, gdyż stacjonuje tu sam Air Force One – samolot Prezydenta USA! Spodziewamy się zatem drobiazgowych kontroli. Przestrzegali nas przed nimi nasi przyjaciele z USA. O tym, co można a czego nie można wnosić czytaliśmy też dużo na stronie internetowej 2012 Joint Service Open House. Jedziemy i jedziemy. Od wjazdu przez bramę główną Bazy przekraczamy kolejny już punkt kontroli. Zasieki, płoty, druty kolczaste. Zastanawiamy się, kiedy przetrzepią nam nasze fotograficzne walizki i plecaki, kiedy sprawdzą dokumenty!? Czy nie mamy nic co wyda się podejrzane? Rygory w amerykańskich bazach są przecież surowe i… dziwne! Nie wolno między innymi wnosić plecaków! A my mamy dwa Kiboko, w których skrzętnie pochowaliśmy paski, żeby wyglądały na walizki na kółkach :) - To już tu, proszę wysiadać – tymi słowami żegna nas kierowca samochodu, wysadzając nas koło wielkiego hangaru w samym centrum Bazy. Wysiadamy i stoimy jak wryci. Jak to, to już wszystko? Bez żadnych kontroli, najmniejszego sprawdzenia nawet dokumentów? Jesteśmy w samym centrum jednej z najważniejszych baz lotniczych w USA? Możemy ot tak iść i focić? Dobre! Pytam przechodzącego żołnierza czy gdzieś w okolicy jest jakiś Press Centre albo coś w tym stylu. Okazuje się, że jest w hangarze. Idziemy tam zatem i odhaczamy się na liście. Co ciekawe – takie wielkie pokazy a na liście chyba tylko ze 30 osób. Mówią, że byliśmy dokładnie weryfikowani. My i nasze Stowarzyszenie. I podobno to, że przyznano nam Media na Andrews to spore wyróżnienie. Rewelacja! Już po chwili to wyróżnienie zaczyna się przekładać na konkrety. Zapraszają nas do wielkiej tablicy, gdzie możemy się zapisać do udziału w jednej z wielu atrakcji przygotowanych dla Mediów. Poza spotkaniami z pilotami są tam takie pozycje jak lot śmigłowcem nad terenem pokazów, czy lot Fat Albertem – Herkulesem spod znaku Blue Angels! Rewelacja, ale… nam najbardziej zależy na fotografowaniu pokazów a nie lataniu, więc grzecznie dziękujemy i… podekscytowani pędzimy w kierunku wystawy statycznej! A więc to już jest to! Udało się! Moje pierwsze pokazy w USA! Jestem bardziej niż podniecony. Wpadam na statykę i próbuję zachować taki spokój, jaki prezentują przechodzący obok Amerykanie, ale… nie jest łatwo! Morda się cieszy jak nie wiem co, bo tu wszystko jest takie dla mnie inne, nowe, wyjątkowe! Do tego mamy rewelacyjną pogodę! Czego chcieć więcej? Jestem w foto-lotniczym raju! Na statyce witają mnie już na wejściu pięknie podświetlone przez poranne słońce P-47 Thunderbolt, B-25 Mitchell (Panchito) i P-40 Warhawk! Tuż obok stoją japońskie: Nakajima B5N Kate i Mitsubishi A6M Zero. Normalnie masakra jakaś, a to przecież dopiero początek! Do tego wszystkiego mamy piątek, czyli dzień pokazów tylko dla osób zaproszonych przez Departament Obrony USA. Mamy zatem idealne możliwości fotograficzne na statyce. Żar powoli zaczyna się lać z nieba, ale nasze matryce są już i tak solidnie rozgrzane, niekoniecznie od temperatury otoczenia. Spacerując dalej po wystawie statycznej zauważamy kolejny wyjątkowy egzemplarz. To EA-6B Prowler! Nie wiedziałem, że on jest taki wielki! Nie mogę się powstrzymać i organizuję zrobienie nam grupowego zdjęcia – właśnie przy tej pięknej maszynie. Tuż obok stoi kolejny rarytas – B-24 Liberator! Lekko w oddali zauważam Herkulesa. Dlaczego przy nim stoi tyle osób? Już widzę – to nie byle jaka wersja tej popularnej maszyny. To AC-130! Sądząc po konfiguracji uzbrojenia jest to zapewne AC-130U Spooky posiadający pięciolufowe działko kalibru 25 mm, armatę kalibru 40mm oraz… powalającą haubicę 105mm!! :) Lewa strona kadłuba tego potwora wygląda wręcz jak burta dawnego okrętu wojennego! Nic dziwnego, że samolot przyciąga rzesze oglądaczy, którzy jednak się szybko rozpraszają, by obejrzeć stojącego tuż obok AV-8B Harriera czy MV-22 Ospreya! Odwracam się do tyłu, a tam znana mi dotąd niestety tylko z kanału Discovery wyjątkowa konstrukcja rodem z NASA czyli – Super Guppy! Zwariowałem przy nim – wygląda wręcz obłędnie z tym potężnym kadłubem! Pora ostudzić emocje zimnym piwkiem. Ruszając w poszukiwaniu źródełka, zauważamy coś niebywałego! Tuż za barierkami odgradzającymi strefę dla publiczności stoją… dwa F-22!!! Stoją i dosłownie NIKT się tym nie interesuje, nikt nie robi im zdjęć! Eh, ci Amerykanie – żeby oni wiedzieli jakie to bardzo wyczekiwane i pożądane maszyny w Europie! Piwo może poczekać – biegniemy i zasypujemy Raptory gradem strzałów z naszej fotograficznej baterii. Dwieście metrów obok Raptorów stoją samoloty Blue Angels. To moje pierwsze spotkanie na żywo z tą grupą. Kolejne ciarki na skórze. Co za emocje! Bez zimnego piwka – nie da rady :) Powoli przenosimy się pod główną trybunę, gdyż za chwilę mają się zacząć pokazy w locie. Dziś jest tak naprawdę dzień treningowy, co w USA oznacza pełnowymiarowe pokazy. Ludzi na lotnisku coraz więcej i co ciekawe – masa dzieci! Okazuje się, że na takie dni jak dziś Departament Obrony zaprasza właśnie szkoły, domy dziecka i inne tego typu instytucje. Dzieciaki mogą, niezadeptane przez dorosłych, pooglądać na spokojnie co tylko chcą i już od maleńkości chłonąć tę wszechobecną narodową dumę. Bardzo mi się ten pomysł podoba! Mówiąc o amerykańskim stylu, już po chwili widzę coś, czego się nie spodziewałem. Z nieba lecą na lotnisko spadochroniarze z grupy „Golden Knights” w towarzystwie samolotów akrobacyjnych robiących wokół nich kręgi z pięknymi dymami. Jeden ze spadochroniarzy ma podwieszoną amerykańską flagę. Z głośników rozbrzmiewa hymn… i wszyscy z publiczności zdejmują nakrycia głowy, wstają i śpiewają kładąc prawą dłoń na sercu! Jakie to robi niesamowite wrażenie to szok! Dopełnieniem tej chwili jest fakt, że gdy spadochroniarz z flagą ląduje, na ziemi asystuje mu dwóch ludzi, których jedynym celem jest to, by broń Boże flaga nie dotknęła lotniska! Brawa! Bardzo mi się podoba taki szacunek do narodowych symboli! Samoloty akrobacyjne, które asystowały spadochroniarzom w powietrzu, zaczynają swój pokaz. To co ci niebywali piloci wyprawiają ze swoimi maszynami wzbudza całą serię zachwytów nie tylko rzeszy dzieciaków na trybunach, ale też i nas – starych wyjadaczy. W zasadzie – nic nie powinno nas dziwić, gdyż za sterami siedzą żywe legendy lotnictwa USA – Sean D. Tucker na swoim Oracle Challenger III oraz Mike Goulian na EXTRA 330SC! Pokazy są wręcz niewiarygodne. Kilka figur widzę pierwszy raz w życiu. Pokaz kończy się niskimi przelotami bezpośrednio nad powierzchnią lotniska. Po chwili, daleko nad horyzontem widzimy zbliżającą się ciekawą konstrukcję. To MV-22 Osprey. Jeszcze nie tak wcale dawno śledziłem powstawanie i rozwój tej wyjątkowej maszyny – teraz mogę ją oglądać na żywo! Tajemnica Ospreya tkwi w tym, że konstrukcja ta ma cechy zarówno śmigłowca jak i samolotu. Jest nieoceniony w warunkach bojowych, gdzie w szybkim czasie jest w stanie przetransportować sporą ilość żołnierzy na duże odległości i pionowo lądować/startować bezpośrednio przy polu walki. Udało się to osiągnąć poprzez zamontowanie dwóch ogromnych turbośmigłowych silników na końcach skrzydeł w ruchomych gondolach. Jest coraz bliżej. Najpierw – z gondolami silników ustawionymi niemal poziomo – wykonuje szybki przelot nad pasem, następnie – zmieniając położenie gondol na pionowe – robi piękny zawis. W zawisie kręci się dookoła swojej osi podnosząc piasek na remontowanej części lotniska w Andrews. Powoli widzimy jak gondole zmieniają swoje położenie, co skutkuje tym, że samolot ponownie zaczyna lecieć z coraz większą prędkością postępową. Wygląda to genialnie – fotografuje się trochę gorzej, gdyż śmigła nie poruszają się z jakąś zawrotną prędkością i do ich rozmycia należy użyć dłuższych czasów ekspozycji. Tuż po Osprey’u nad lotniskiem przelatuje AV-8B Harrier! To amerykańska wersja tego niestety już wycofanego w Europie samolotu. Zaczyna od High Speed Pass by po chwili pójść w ślady Osprey’a. Robi zawis nad pasem i kręci się dookoła. Jeżeli chodzi o emocje, to brak śmigieł rekompensuje nam charakterystyczny huk silnika tej wyjątkowej konstrukcji. W czasie gdy Harrier robi zawis, bezpośrednio przed nami na płaszczyźnie kołowania paraduje MV-22. Bardzo lubię takie usytuowanie pokazów, gdzie można podziwiać z bliska samolot, który jeszcze przed chwilą prezentował się w locie. Oczywiście to wspaniała okazja by również wyrazić swój podziw dla pilotów :) Kołujący Osprey wygląda wspaniale. Tym bardziej, że jako tło do parady ma z jednej strony dwa Raptory, a z drugiej Hornety Blue Angels! Po chwili również Harrier dostojnie paraduje przed nami. Do pokazu w locie szykuje się ekipa Red Bulla szumnie nazwana przez spikera Red Bull Air Force :) Po raz kolejny muszę wyrazić swój zachwyt tą austriacką firmą – jej marketingiem i tym, w jak szeroki i wszechstronny sposób wspiera lotnictwo, ludzi lotnictwa oraz wszystkich tych, którym bliska jest idea „dodawania skrzydeł”. Już po chwili widzimy jej ucieleśnienie, gdy prosto z nieba leci w kierunku lotniska grupa ludzi-ptaków. Skoczków ubranych w specjalne kombinezony z powierzchnią nośną, umożliwiające wykonywanie podczas swobodnego spadania również lotu z niemałą prędkością poziomą. Każdy z nas widział na dziesiątkach filmów, co ci wariaci wyprawiają choćby w norweskich górach. Tym razem mamy możliwość podziwiać ich na żywo. Jeszcze skoczkowie dobrze nie wylądowali, a już nad lotniskiem rozlega się gang zdrowo piłowanego silnika samolotu Edge 540, za którego sterami siedzi nie kto inny jak wielokrotny zwycięzca Red Bull Air Race, legenda amerykańskiego lotnictwa akrobacyjnego – Kirby Chambliss! Można nie znać jego historii, nie wiedzieć o nim nic, ale jak ogląda się to co Kirby wyprawia tuż nad płytą lotniska to od razu wiadomo, że ma się do czynienia z mistrzem. Jeszcze wiatr nie rozwiał dymów po niesamowitym pokazie Kirby Chambliss’a, a już nad pasem pojawił się uwielbiany przez tłumy i nielubiany przez fotografów Red Bull’owy śmigłowiec Bo- 105. Uwielbiany przez ludzi za to jak w powietrzu łamie wszelkie zasady aerodynamiki śmigłowców, a nielubiany przez fotografów za to, że ciężko zrobić mu ostre zdjęcie na dłuższych czasach ekspozycji, gdyż to cholerstwo kręci się we wszystkie strony w każdej sekundzie pokazu :) Zresztą maszyna jest dobrze znana wszystkim entuzjastom pokazów w Polsce. Pamiętamy przecież jej pokaz w Góraszce. W Andrews za to czas na odrobinę historii. W powietrzu pokazuje się kolejna wyjątkowa maszyna. To jedyny na świecie latający oryginalny egzemplarz samolotu SB2C Helldiver! Przelatuje w tę i z powrotem z należytą swojemu wiekowi powagą. Tuż po nim ciekawostka. Na niebie prezentuje się zespół Wounded Warrior Flight Team, którego flagową maszyną jest L-39C Albatros nazywany u nich Vandy-1. W pokazie towarzyszy mu nikt inny jak… no właśnie Jak-9! Wykonują serię wspólnych, bardzo ciasnych przelotów, by przejść do… walki powietrznej! Wprawdzie udawanej, ale wyglądającej bardzo realistycznie. Albatros niby szybszy, ale Jak-9 o wiele zwrotniejszy. Przewagę zwrotności było widać na każdym kroku! W tak zwanym międzyczasie zobaczyliśmy daleko na niebie coś, co nas bardzo zadziwiło. Hen wysoko, na błękicie nieboskłonu zaczęły się pojawiać, niczym pisane na maszynie – literki. Jedna po drugiej szybko budowały wyrazy i zdania. Wrażenie niesamowite. Przyłożyłem do oka obiektyw i wszystko stało się jasne. To grupa Geico Skytypers – drukuje hasła na niebie! W zasadzie kapitalny i godny powielenia pomysł. Samoloty lecą w równych odległościach od siebie i co chwilę puszczają za sobą dym w odpowiednio sterowanych komputerem dawkach. W efekcie na ich pięciolinii tworzą się litery, słowa, zdania, symbole. Coś fajnego! W tym samym czasie zauważamy, że po lewej stronie położonej tuż przed nami płaszczyzny kołowania jakaś maszyna puściła gęste kłęby białego dymu! Z ich środka dochodzą jakieś huki i błyski – jakby ognia! Co to może być? Po chwili już wiemy! Z dymu wyjeżdża samochód napędzany silnikiem odrzutowym! To Neal Darnell i jego Flash Fire Jet Truck! Jeździ i pluje ogniem i dymem wylatującymi z dyszy. Po chwili manetka gazu idzie do przodu i samochód wyrywa niczym wystrzelony z katapulty! Jeśli wierzyć spikerowi to silnik w tym monstrum ma moc 12 tysięcy koni mechanicznych, co przekłada się na prędkość ponad 650 km/h, którą to prędkość osiąga z przyspieszeniem trzykrotnie większym niż F-15! Ot cała Ameryka – piękny i szalenie widowiskowy pokaz! Tymczasem Skytypers, po rozpisaniu się na dobre, schodzą z „drukarskiego” pułapu i robią niezłe zamieszanie nad samym lotniskiem. Podoba mi się ich pokaz! Bardzo mi imponują precyzją, obfitością dymów oraz… dźwiękiem silników! Ich samoloty to w końcu kultowe SNJ-2! Super pokaz! Brawa! Po chwili jednak, jeszcze w dymach Skytypers’ów, zaczyna się pokaz maszyny dla nas wyjątkowej, choć mam wrażenie, że w USA bardzo popularnej. To oczywiście Cadillac of the skies, czyli P-51D Mustang. Nie dość, że piękny, że zwrotny, to jeszcze ten jego charakterystyczny gang silnika. Jest wspaniale choć… moją uwagę odrywa coś innego. Zaczynają się ruchy przy F-22. Najwyraźniej samolot przygotowywany jest do lotu. Uruchomienie silników sprawia, że cały zanurza się na chwilę w kłębach pary. Jeszcze chwila i już dumnie kołuje przed nami, totalnie odwracając uwagę od Mustanga. Ależ to jest piękny samolot! Jego urodę przewyższają chyba tylko jego możliwości, które są na chwilę obecną nieosiągalne przez jakikolwiek inny samolot na świecie. Pilot The Air Combat Command F-22 Demonstration Team na sezon 2012 – Major Henry "Schadow" Schantz pozdrawia publikę. Jakież to musi być uczucie być w gronie najlepszych z najlepszych?! Latać najnowocześniejszym na świecie myśliwcem? Mogę się tylko domyślać. Kołuje na odległy pas startowy. Na niebie kończy się pokaz Mustanga, który jednak nie podchodzi do lądowania. Na pasie stoi za to Raptor! Już z głośników rozbrzmiewa znany mi z 2010 roku z Fairford głos spikera F-22 Demo Teamu. Zaczyna się istne szaleństwo. Kto widział to wie o czym piszę. Wyjątkowa maszyna we właściwych tylko sobie, wyjątkowych figurach. Wygląda obłędnie. Uwielbiam linię kadłuba F-22 zakończoną unikalnymi dyszami wylotowymi silników. Pięknie wygląda gdy przelatuje z dużą prędkością oraz gdy ustawia się do nas tyłem lecąc na dopalaniu. Przelot z otwartymi lukami uzbrojenia też robi niemałe wrażenie. Szkoda, że jest gorąco i sucho. Nie ma szans na żadne oderwania, które bardzo często widziałem na innych fotografiach. No ale nie można mieć wszystkiego! Scenariusz pokazu różni się od tego z lat ubiegłych, ale co najważniejsze – niczym mu nie ustępuje. Po pokazie Raptor oddala się od lotniska, by po chwili przylecieć ponownie w wyjątkowej formacji z Mustangiem! Magiczne rzeczy dzieją się nad naszymi głowami. Legendarny P-51D i najnowocześniejszy F-22A to niebywała kompilacja myśliwców! Robią kilka wspólnych przelotów, podczas gdy spiker przedstawia sylwetki obu bohaterów. USAF Heritage Flight – tak nazywa się formacja charakterystyczna dla pokazów w USA, w której skład wchodzą – nazwijmy to – kultowe samoloty z różnych epok działania Air Force. Podczas gdy myśliwce wykonują kolejny nawrót, hen daleko na niebie mignęła nam dziwna linia. Mignęła i zniknęła prawie natychmiast, by pojawić się w innym miejscu. Już wiemy co się święci. Do swojego występu na scenie w Andrews szykuje się wyjątkowy… wiem, wiem – po raz kolejny używam tego słowa, ale – no właśnie! Tu wszystko jest wyjątkowe! Więc, szykuje się wyjątkowy samolot! Strategiczny bombowiec – B-2 Spirit! Jest coraz bliżej, a my w wizjerach aparatów widzimy tylko szarą linię! Szara linia zaczyna się lekko uwypuklać na swoim środku – tam gdzie znajduje się kabina załogi. Jest coraz bliżej, a my go prawie nie słyszymy! Przelatuje bardzo blisko prezentując swoje niebywałe wręcz kształty! Tu krągłości, tu ostre załamania. Niesamowita konstrukcja tego latającego skrzydła sprawia, że jest on prawie niewidzialny dla radarów. Może przenosić broń konwencjonalną oraz nuklearną w dowolne miejsce na świecie! Jego zasięg bez tankowania w powietrzu to grubo ponad 9 tysięcy kilometrów! Zdarzało się, że misje B-2 trwały nawet 50 godzin! Robi kolejny nawrót – tym razem pod trochę innym kątem. Spiker pokazów wariuje, bo podobno tak blisko publiczności nigdy jeszcze na pokazach nie latał! Tę informację potwierdzają nasi amerykańscy przyjaciele. Trzeci przelot kończy pokaz. Wszyscy jesteśmy pod ogromnym wrażeniem! Tymczasem pokazy zbliżają się do swojego ostatniego i kulminacyjnego punktu. Do występu Blue Angels – zespołu akrobacyjnego Lotnictwa Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych! Jestem szalenie ciekaw tego pokazu. Nigdy wcześniej nie widziałem Blue Angels na żywo. Wiem, że to duma amerykańskiego lotnictwa, wiem że przez wielu nazywani są najlepszym zespołem świata. Widziałem wcześniej naprawdę wiele pokazowych formacji w różnych odsłonach i nie mogę się doczekać ostatecznego porównania. Trwają przygotowania. W kierunku spikerki poszło dwóch żołnierzy, którzy najprawdopodobniej będą zapowiadać poszczególne elementy pokazów. Gotowy jest też oficjalny video operator Blue Angels, który przygotowuje swoją kamerę. Z prawej strony linii samolotów pojawia się grupka ludzi w błękitnych kombinezonach, to piloci – główni aktorzy tego show ale… nie jedyni. Zaczyna się pokaz! Nie, nie w powietrzu! Na ziemi – na razie :) Piloci już stoją wyprostowani jak struny. Podobnie wszyscy technicy przy swoich samolotach. Po chwili piloci maszerują wzdłuż linii samolotów i przy każdym Hornecie kolejno każdy z nich robi zwrot w prawo i staje przy drabince na wysokości kabiny. W tym czasie spiker go przedstawia. Wsiadają do maszyn. Wygląda to niewiarygodnie. Wszystkie czynności zarówno pilotów jak i techników są idealnie zsynchronizowane. Nie tylko zajęcie miejsca w kabinie, ale również zdjęcie okularów, schowanie czapki, założenie hełmu. Kapitalna sprawa! Następuje uruchomienie silników, a my podziwiamy pracę i synchronizację techników. Ale nie tylko! Nawet operator kamery chodzi w ściśle wyznaczonych miejscach, również sztywny jak cyborg. Sprawdzenie instalacji smugaczy daje możliwość zrobienia fotek Blue Angels pogrążonych w swoim własnym dymie. Trwa rozgrzewanie silników, podczas gdy na pasie startuje do swojego pokazu KC-130T Hercules zespołu Blue Angels! Normalnie jest to Fat Albert, ale dziś zastępuje go kolega z zespołu zwany „Ernie”, gdyż na Albercie trwają prace obsługowe. Czy pokaz KC-130T może być ciekawy? Okazuje się że tak! Tuż po rozpędzeniu się nad pasem następuje dynamiczne wznoszenie na dużym kącie, po którym Ernie gwałtownie przechodzi do lotu poziomego. Lokalni bywalcy mówią, że w tym czasie pasażerowie na pokładzie mają przez chwilę stan nieważkości! Pokaz Erniego polega na szybkich, niskich i bardzo dynamicznych przelotach tuż nad publicznością, co podoba się wszystkim znakomicie! Heh, a mogliśmy być na pokładzie… Po chwili jednak przestajemy żałować, bo z głośników rozbrzmiewa muzyczny motyw z Lose Yourself Eminema i Blue Angels zaczynają kołować do startu. Majestatycznie, równiutko, powoli, jeden za drugim. Podczas gdy błękitne Hornety wykołowywują, technicy nadal równo (jak w wojsku?) ogarniają miejsce na przyjęcie maszyn po pokazie. Biegają synchronicznie z klockami pod koła i organizują sześć stanowisk przed główną trybuną. Dopiero gdy Blue Angels są już na pasie – technicy znikają z naziemnego teatrzyku. Zaczyna się pokaz w locie. Mamy przyjemność słyszeć na przemian głos spikera oraz komendy jakie wydaje dowódca zespołu. Obaj są niewiarygodnie profesjonalni i przygotowani do pełnienia swoich obowiązków. Naprawdę wielu mogłoby się wiele nauczyć. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to niby nie jest istotna sprawa, że liczy się tylko pokaz w locie. Moim zdaniem to guzik prawda. Blue Angels jeszcze nie wystartowały, a my wszyscy już jesteśmy pod ich ogromnym wrażeniem! I to jest to! Startują i po pierwszym nalocie na lotnisko formacja rozdziela się. Już po pierwszych dwóch przelotach, a zwłaszcza ciasnej formacji „diament” utworzonej z czterech maszyn, gdzie odległości między samolotami są na poziomie pół metra – wiem co to znaczy precyzja Blue Angels! Lecą niesamowicie równo i potwornie blisko siebie! Mogę wszystkie cztery samoloty zamknąć nad lotniskiem w kadrze na pełnej klatce z ogniskową 500mm!! Zaczyna się istne szaleństwo. Cała gama mijanek i przelotów w różnych układach. Nie ma nudy! Non stop coś się dzieje! Niektórych figur czy sztuczek dotąd nie znałem i tym bardziej mi się podobają! W pewnym momencie spiker każe patrzeć w prawo co robią cztery Hornety i następuje totalne zaskoczenie! Bo z lewej strony, z prędkością bliską prędkości dźwięku na dosłownie kilku/kilkunastu metrach inny Hornet robi tzw. Sneak Pass! Gdy do tego dołożyć motyw muzyczny „Whoo Hoo” zespołu Blur to ciarki murowane na całym ciele! Morda się drze z radości! Towarzystwo jeszcze się nie ogarnęło po Sneak Pass, a tu kolejny Hornet z podobną prędkością przelatuje nam nad głowami w kierunku lotniska! Masakra normalnie, Whoo Hoo!! Kolejna ciekawa figura. Ta jest dość znana, ale u nikogo wcześniej nie widziałem jej wykonanej z taką precyzją. Lecą obok siebie dwa Hornety. Jeden normalnym lotem poziomym, a drugi odwrócony. Obaj w konfiguracji do lądowania. W momencie przelotu przed nami mamy ciekawe wrażenie, że leci jeden samolot z podwoziem i usterzeniem zarówno na dole jak i na górze! Po chwili, po kolejnym przelocie czwórki, widzimy lecącego z prawej solo Horneta. Ludzie odkładają aparaty bo przecież nic ciekawego nie ma w lecącym ot tak jednym samolocie. Gdy Hornet przelatuje przed publicznością, wszyscy się bardzo dziwią! Z jednego samolotu robią się nagle dwa!!! Niebywała precyzja. Ten drugi musiał lecieć minimalnie wyżej i minimalnie szybciej by w każdym momencie przelotu pierwszy go zasłaniał! Zbliża się koniec pokazu. Następuje ostatnie rozejście i podejście do lądowania. Przed nami pojawiają się technicy oczekujący na swoje maszyny. Z głośników rozbrzmiewa Kings Of Leon w utworze „Use Somebody”. Dlaczego tak dużo wspominam o muzyce? Jest ona wspaniałym dopełnieniem pokazu, razem z którym tworzy niezapomniany klimat. Tworzy wspaniałe przedstawienie. Współtworzy amerykański fenomen zwany Blue Angels, z którego wszyscy Amerykanie są szalenie dumni. Naprawdę mają z czego! Po pięknym, równiutkim kołowaniu następuje kolejna część znanego nam już teatru. Technicy pomagają pilotom opuścić samoloty. Rozwala mnie moment, gdy wszyscy równo wyciągają ręce, by naprowadzić nogi pilotów na drabinki! Piloci wysiadają z samolotów i stają przy reszcie swojej załogi przy samolocie. To wspaniała chwila, która pokazuje, że nie tylko piloci są ważni lecz cały zespół z samolotem i technikami włącznie. Mam wrażenie, że to najlepsza chwila dla techników. Stoją tak wszyscy przez chwilę dumnie patrząc na wprost. Następnie technicy przystępują do obsługi polotowej, której chyba najciekawszym momentem jest równoczesny skok do wlotu silników w celu dokonania oględzin czystości wlotu oraz pierwszych stopni sprężarki. Wygląda to niesamowicie! Koniec pokazu. Jestem pod wielkim wrażeniem! Co mi się podobało? Wyjątkowa wręcz precyzja zarówno podczas pokazu w locie jak i na ziemi. Cały szereg dopracowanych i perfekcyjnie wykonanych figur, z których wiele jest rzadko czy w ogóle gdzie indziej niespotykanych! Piękne, szybkie, duże i głośne samoloty. Podobało mi się to, co i w których momentach i w jaki sposób mówił spiker. Jestem pod wrażeniem tego namaszczenia, z jakim każdy członek Blue Angels odgrywał swoją rolę, począwszy od operatora kamery, poprzez spikera, techników, na pilotach skończywszy. Z jednej strony wojskowe usztywnienie a z drugiej lotnicza fantazja właściwa dla pilotów Navy. Czego mi zabrakło? Tego, do czego przyzwyczaili mnie Rosjanie – odegrania jakichś aspektów walki powietrznej, na pewno zabrakło wystrzeliwanych stosów flar (niestety zabronionych na pokazach w USA i w UK). Nie podobało mi się też, że tuż przy samolotach stały cywilne samochody obsługi naziemnej. Nie będzie to najlepiej wyglądać na zdjęciach. Z tego co się jednak dowiaduję, mają oni swój samochód, z numerem zero, pomalowany właśnie w barwy Blue Angels, ale tylko w swojej rodzimej Pensacoli. Nie opłaca im się ciągać go ze sobą po całych Stanach w sezonie. I… to już chyba wszystko co mi się nie spodobało :) Reasumując – zgadzam się z panującą opinią! To najlepsza grupa akrobacyjna jaką do tej pory widziałem! Już się nie mogę doczekać chwili, gdy zobaczę ich ponownie! Koniec pokazów. Czas na oddech i krótką refleksję. Jak było? Absolutnie wyjątkowo! Podobno to były jedne z lepszych pokazów w Andrews AFB w ostatnich latach! Mieliśmy przez te trzy dni różne warunki pogodowe. Generalnie było upalnie, co niestety odbiło się na jakości zdjęć w locie. Niestety też nie było za dużo wilgoci w powietrzu, co skutkowało brakiem oderwań na samolotach. W niedzielę natomiast dał o sobie znać huragan, który zbliżał się od oceanu. Rozsiał on po niebie dość gęste chmury pozostawiając błękit nieba tylko na horyzoncie. Wyglądało to obłędnie. Jeżeli zaś chodzi o ludzi, to zadziwił mnie totalny brak fotografów – nazwijmy to – profesjonalnych. Generalnie większość osób przyjechało spędzić miło czas na leżaczkach, w fotelikach, z rodziną. My natomiast, ze swoim sprzętem foto i podejściem, byliśmy dla większości Amerykanów pewnego rodzaju kuriozum. Ja z kolei trochę zazdroszczę im tego, co się w Stanach w temacie pokazów lotniczych dzieje. Nie ma prawie weekendu bez jakiegoś lotniczego wydarzenia, a każde jest inne – do wyboru do koloru! Rozmawialiśmy z Amerykanami, a oni nie mogli uwierzyć, że przyjechaliśmy aż z Polski specjalnie na ich pokazy! Na wyrazy naszego podziwu co do pokazów odpowiadali nam, że chcieliby zobaczyć u siebie w końcu coś innego, jakieś europejskie zespoły, nie mówiąc już choćby o wspomnianym przeze mnie MiG-29! Hmmm no fakt, co dla nas jest nowe, inne i wspaniałe, dla nich jest znowu tym samym co zawsze, natomiast nasze stałe fragmenty gry – są dla nich totalną egzotyką! Więc… ok, niech i nam zazdroszczą i na obopólnym zazdroszczeniu pozostańmy :P Sławek hesja Krajniewski

KJEVIK AIR SHOW (Norwegia, ENCN)

Dnia 12 maja 2012 roku odbyła się inauguracja obchodów 100-lecia Królewskich Norweskich Sił Powietrznych. Nic nie zapowiadało, że kolejny norweski piknik lotniczy będzie się wyróżniał czymś szczególnym. Położone w malowniczym miejscu nad samym Ålefjærfjorden lotnisko Kjevik od godziny ósmej przynudzało publiczność startami awionetek. W południe odbyła się uroczystość odsłonięcia nowego pomnika na terenie szkoły wojsk lotniczych. Po przemowie komendanta szkoły i przecięciu wstęgi, niewiadomo skąd, nisko przeleciał Spitfire. Łzy w oczach ostatnich żyjących pilotów weteranów II wojny światowej uświadomiły mi, że dla takich momentów warto było jechać kilkaset kilometrów. Pas startowy w końcu sie ożywił, pierwsza w powietrze wzbiła sie Catalina, po niej startowały kolejne samoloty - Dakota w towarzystwie T-6 Harvard, Saaby i deHaviland. Przewinęła sie cala historia lotnictwa norweskiego. Terje Traaholt szalał w Jaku 52 i L-29, a pilot akrobacyjny Marius Skauen nie pozostawał mu dłużny w swojej Extrze 30. Jedną z większych atrakcji była możliwość obejrzenia dwóch samolotów F-16 w akcji przechwytywania intruza, czy tez osłona oddziału komandosów ratujących zestrzelonego pilota. Rozmowę pilotów można było posłuchać na rozstawionych głośnikach, a widok z kabiny wyświetlany był na telebimie. Zwłaszcza podczas pokazów pirotechnicznych wzbudzał niesamowite emocje. Bardzo ogromne wrażenie zrobiły wspólne przeloty historycznych samolotów z nowoczesnymi myśliwcami, F-16 z parą Spitfire czy F-16 z dwoma dH Vampire - to widok rzadko spotykany na niebie. Główną atrakcja pokazów był pierwszy oficjalny pokaz norweskiego solisty. Eskil Amdal na codzień jest pilotem testowym, w tym roku został szczęściarzem i dodatkowo dostał najfajniejsza prace w Norwegii. Samolot o numerze 668 został pomalowany na nowo, srebrny spod a góra zgodna z norweską flagą: czerwono- niebieska. Przyznam szczerze, ze pierwsze zdjęcie udostępnione przez Siły Powietrzne wzbudzało mieszane uczucia, jednak w powietrzu samolot prezentuje sie bardzo ciekawie. Norwegia po dziesięciu latach w końcu reaktywowała swojego solistę. Major Amdal jak zwykle był w formie, pokaz bardzo dynamiczny. Ogromna cześć pokazu odbywała sie na dopalaczu, huk silnika, ciągnąca sie za samolotem długa, żółta marchewa, zapach paliwa F-34 i wystrzeliwane flary, tego właśnie było mi trzeba po zimie. Szkoda tylko, że taka demonstracja krótko trwa, te kilkanaście minut mija zbyt szybko, na szczęście tegoroczna lista pokazów w Norwegii jest długa, a ilość gości wzrasta z każdymi pokazami, aż do kumulacji w Bodø, ale to tym wkrótce. Grzegorz „Eskimos” Kozak

RIDERS ON THE STORM – LAUDERDALE AIRSHOW 2012 (USA, Fort Lauderdale)

Fort Lauderdale, zwany z racji gęstej sieci kanałów wewnątrz miasta „amerykańską Wenecją”, to popularna turystyczna destynacja położona na atlantyckim wybrzeżu Florydy. Pod koniec kwietnia 2012, po pięcioletniej przerwie, słynna miejska plaża stała się ponownie widownią pokazów lotniczych. Gromadzące się w sobotni poranek chmury nie wróżyły jednak niczego dobrego. Kilka minut po dwunastej efektownym przelotem dwóch samolotów typu F-5 Freedom Fighter oficjalnie rozpoczęto imprezę. Od początku widać było, że piloci robią co mogą aby jak najatrakcyjniej zaprezentować swój kunszt, co przy obniżającej się z każdą chwilą podstawie chmur stawało się coraz trudniejsze. Niezwykle atrakcyjnie zaprezentował się Black Diamond Jet Team – formacja samolotów Aero L-39 Albatros i MiG-17 w niecodziennym szaro-biało-czarnym, arktycznym kamuflażu. Naprawdę niskie low-passy tuż nad powierzchnią oceanu w wykonaniu MiGa były bodajże najmocniejszym punktem całych pokazów. Nie zważając na złą pogodę równie atrakcyjny pokaz dał F-18 Hornet kręcący w pojedynkę akrobacje nie żałując przy tym dopalaczy. Swój pokaz zaprezentowała również grupa Geico Skytypers na pamiętających drugą wojnę światową samolotach SNJ-2. Skrywaną przez organizatorów do ostatnich chwil niespodzianką był trzykrotny przelot rzadkiego gościa pokazów – bombowca strategicznego B1-B. Przerwy miedzy pokazami odrzutowców wypełniały popisy amerykańskich mistrzów akrobacji na samolotach Extra 330SC i dwupłatowcu Pitts Special. Po dwóch i pół godzinie pokazów na zgromadzoną licznie na plaży publiczność lunął krótki acz rzęsisty deszcz. Tuż po nim jednak wieża portu FLL poinformowała o przewidywanej poprawie pogody. Zza pleców widzów wystrzeliła formacja F-16 najbardziej tu oczekiwanej gwiazdy – zespołu Thunderbirds. Miło było patrzeć jak żywiołowo reagują Amerykanie unosząc ku niebu wielką flagę. W pewnym momencie jednak samoloty zaczęły krążyć w dużej odległości od centrum pokazów. Po siedmiu minutach prowadzący zdecydował się przerwać pokaz ze względu na zbyt niską podstawę chmur. Był to, jak się później okazało, ostatni punkt całej tegorocznej imprezy. Niedzielne pokazy zostały anulowane przez organizatorów z powodu jeszcze gorszej pogody. Należy mieć nadzieję, że mimo niezbyt udanego z powodu aury powrotu organizatorzy będą kontynuować tradycję pokazów na plaży Fort Lauderdale. Andrzej "Złoty" Pilewski

„WESOŁA” WOJNA (Polska)

Ostatnim etapem trzydniowego, dorocznego posiedzenia Komitetu Dowódców Wojsk Lądowych krajów europejskich Finabel była wizyta grupy ekspertów w jednostce wojskowej 1 Warszawskiej Brygady Pancernej, gdzie przygotowano dynamiczny pokaz działania komponentu lądowo-powietrznego. Goście obserwowali działanie żołnierzy 25 Brygady Kawalerii Powietrznej w terenie zurbanizowanym z wykorzystaniem śmigłowców W-3 Sokół oraz Mi-17. Dzięki przychylności dowódcy 25 BKP pułkownika Tomasza Czechowskiego, zastępcy dowódcy PJEM majora Lubosława Karbowiaka oraz por. Michała Gogolczyka, 26 kwietnia 2012 przedstawiciel SPFL miał możliwość obejrzeć ten fantastyczny pokaz siły naszych wojsk lądowych. Bardzo ciekawy scenariusz obejmował atak na pozycje wroga w terenie zabudowanym oraz ewakuację załogi uszkodzonego śmigłowca. Cały pokaz odbył się bardzo dynamicznie. Przedpole desantu przygotował efektowny nalot W-3 Sokół, który umożliwił desant oddziału znajdującego się na pokładzie Mi-17. Skupiając na sobie ogień nieprzyjaciela, oddział desantowy umożliwił lądowanie grupy żołnierzy na tyłach zajętego budynku, który po chwili został opanowany. Po chwili nastąpiła druga część pokazu – uszkodzony Sokół został zmuszony do awaryjnego lądowania na terytorium opanowanym przez wroga. Po opuszczeniu śmigłowca, załoga zajęła bezpieczne pozycje, które utrzymywała do czasu nadejścia pomocy. Po chwili na niebie pojawiły się dwa Sokoły osłaniające rozbitków oraz lądującego z odsieczą Mi-17. Cała akcja trwała dosłownie kilka minut, po których załoga została zabrana na pokład śmigłowca ratunkowego. Pokaz był bardzo efektowny, symulacja prawdziwej walki, strzały z broni maszynowej, wybuchy, istna burza piaskowa i szybka zmiana sytuacji sprawiły, że całość zapierała dech w piersiach. Tuż przed tą częścią można było podziwiać uzbrojenie Kawalerzystów, które naprawdę robi olbrzymie wrażenie. Żołnierze prezentowali moździerze, wyrzutnie rakiet, karabiny snajperskie inne wyposażenie bojowe. Podsumowując – myślę, że taki pokaz byłby, wzorem np. Austriackiego Air Power, niezwykle mocnym punktem Air Show w Radomiu. Bartosz „Jamal” Stelmach
Back to Top