TICO WARBIRD AIRSHOW TITUSVILLE (USA, KTIX)

Według organizatora, którym jest Valiant Air Command Warbird Museum, Tico Airshow jest imprezą otwierającą sezon pokazowy w USA. Sprzyja temu położenie lotniska w miejscowości Titusville, która oprócz skojarzeń z komiksem o Tytusie, Romku i A’Tomku, ma ten niezaprzeczalny walor, że leży na słonecznej Florydzie. A ta wiosną nie jest jeszcze zalewana tropikalnym deszczem, a już oferuje upały. Jeszcze nie ma komarów, ale za to zawsze są aligatory.
Impreza jest czysto komercyjna, biletowana, w stylu wesołego miasteczka z nastawieniem na sprzedaż hot-dogów i właśnie dlatego dała sporo swobody w miejscach, z których można było ładnie przyfocić. Gawiedź zajęta konsumpcją kompletnie odpuściła te atrakcyjne dla nas lokalizacje, a lotnisko w Titusville oferuje doskonałą miejscówkę na przecięciu dwóch pasów umieszczonych pod kątem prostym względem siebie. Niestety miejsce to organizatorzy potraktowali jako bazę wozów strażackich, stojankę pięknej Tico Belle (Douglas C-47 Skytrain) i lądowisko dla wykonywanych na Bellach (Huey i Cobra) lotów widokowych. Słowem, zostało niemiłosiernie zagracone. Nikła reprezentacja miejscowych fotografów tłoczyła się zaś w strefie VIPów i niestety nikt chyba nie przekazał organizatorom, że to piękne skrzyżowanie pasów mogłoby być lepiej wykorzystane. W zamian Tico Belle, sama w sobie przepiękna, mniej lub bardziej skutecznie blokowała widok na starty i lądowania. Z kolei loty widokowe śmigłowcami prowadzono całymi godzinami z piaszczystego podłoża, czego efektem były chmury piachu nawiewane na część publiki i na kilku desperatów usiłujących wykorzystać fotograficznie widły pasów startowych. Piszę o tym celowo, bo niewielka reorganizacja sprzętu na stojance i odsunięcie lądowiska helikopterów o kilkadziesiąt metrów załatwiłoby sprawę.
Tegoroczna trzydniowa edycja Tico Airshow po raz pierwszy rozpoczęła się pokazami popołudniowo-wieczornymi z fantastycznym twilight show w wykonaniu Randyego Balla, jedynego pilota certyfikowanego do akrobacji dziennej i nocnej na…Lim-5, a jakże z Mielca rodem. Lot Lima na dopalaniu o zmierzchu to, trzeba przyznać, rzecz rzadka. Pokaz wieczorny sam w sobie bardzo widowiskowy okazał się wymagający fotograficznie, wysokie ISO rujnowało jakość. Na szczęście Lim latał jeszcze przy resztkach światła słonecznego, a jego metaliczne poszycie odpowiednio zareagowało, prezentując się prawie na różowo. Pozostałe gwiazdy wieczoru, czyli zespół Aeroshell (T-6 Texan) i Matt Younkin (Twin Beech 18) kończyły w egipskich ciemnościach. Nie dało się już fotografować, graty poszły w kąt i pozostało przyglądać się ewolucjom zupełnie na luzie – to też ciekawe doświadczenie.
Kolejnego dnia w powietrzu, jak na „warbird airshow” przystało, pojawiło się dużo weteranów z superfortecą B-29 FiFi na czele. Uściślijmy, jedyną zdolną do lotu superfortecą na świecie. FiFi co prawda lata w USA często, na każdy lot sprzedaje się miejscówki, łącznie z penthousem Lorda Vadera w przeszklonym nosie maszyny i przez to zarabia na jej utrzymanie, ale dla mnie osobiście obejrzenie tej legendy w powietrzu to było coś. Odpalenie FiFi prowadzono z należną starszej pani asystą strażaków zabezpieczających ewentualny pożar silników. Podobnej asysty nie miała z kolei Tico Belle, też staruszka, ale widać gorszego sortu.
Ze względu na swój raczej nostalgiczny charakter Tico airshow większość maszyn w powietrzu oferował w postaci samolotów śmigłowych. Niewątpliwie wyróżniały się tu aż trzy latające B-25 Mitchell. Wszystkie w kompletnie różnych malowaniach i w dynamicznym pokazie, duże i szybkie, czyli fotograficznie bardzo atrakcyjne. Wypolerowane poszycie B-25 o nazwie własnej Panchito dawało tu szczególnie wiele możliwości. Maszyny dostępne były również na statyce i dopiero wtedy można było się przekonać, że jedna z nich wozi na sobie niezłe działo – kaliber grubego słupka ogrodzeniowego. Takiej rury myślę nie powstydziłby się niejeden pojazd lądowy. Sporo zamieszania generowały śmigłowe Corsair, Mustang i cała chmara Trojanów. Corsair dumnie prezentował się w wolnym przelocie w konfiguracji jak do lądowania na lotniskowcu – najeżony wypuszczonymi klapami i opuszczonym hakiem.
W powietrzu prezentowano kilka rzadkich konfiguracji. Modne ostatnio zestawienie starego z nowym, czyli odpowiednik brytyjskiego tandemu Typhoon-Spitfire Synchro Display pokazano w parze F-16/Mustang. To zawsze interesujące i całkiem fotogeniczne, gdy obie maszyny starają się dopasować do swoich zupełnie różnych możliwości. Podobnie jak u Brytyjczyków koniec pokazu para zaznaczała efektownym rozejściem. Innym zestawieniem był zazębiający się pokaz MiGa-17 (Lim-5) i F-86 Sabre, bezpośrednich rywali z Korei.
Trochę jarmarcznie, ale na pewno w amerykańskim stylu i z amerykańskim przytupem, prezentowały się wyścigi Skyhawka z wyścigówką, przy czym nie były to dwa, cztery wyścigi wzdłuż pasa, jak to się zwykle praktykuje w Europie, ale bite kilkanaście o ile nie kilkadziesiąt przelotów. Obie maszyny drałowały tam i z powrotem na samym początku dnia, przy czym długotrwałość show oceniam na podstawie czasu, jaki zajęło mi przedostanie się z parkingu na teren lotniska. Trochę szkoda, że pokaz umknął. Taka powtarzalność pozwala na dopracowanie ujęcia. Kolejnym widowiskiem był przejazd ciężarówki na dopalaniu, gdzie do amerykańskiego trucka założono silniki odrzutowe z Learjeta. Tutaj nie było już żadnej powtarzalności – jeden przejazd i koniec. Porządne igrzyska potrzebują ofiar, i proszę, drugiego dnia tył ciężarówki stanął w ogniu i nie obyło się bez interwencji straży.
Co charakterystyczne dla pokazów w Stanach, często uderza się w patriotyczną nutę i mimo, że Tico to impreza czysto komercyjna, to w programie znalazł się czas na publiczną przysięgę kadetów pobliskiej bazy lotniczej AFB Patrick. Znaleziono też czas na uroczyste pożegnanie pilota Dana Carra latającego od kilkudziesięciu lat na Skyhawku najpierw w Wietnamie, a potem w charakterze pilota pokazowego. Pożegnanie przez polewanie urządziła niezawodna straż lotniskowa.
Tico pozostanie w pamięci jako impreza atrakcyjna fotograficznie (z zastrzeżeniami powyżej) głównie ze względu na swobodny dostęp do atrakcyjnych miejscówek i całkiem długą listę maszyn weteranów. Tubylcy ograniczyli się do piknikowania i nie zaprzątali sobie głowy takimi drobnostkami jak starty, lądowania czy przygotowania przedstartowe. Tak więc Tico to impreza godna polecenia tym bardziej, że w pobliżu można wyeksplorować jeszcze Kennedy Space Center.

Sylwester „eSKa” Kalisz