SKRZYDŁA WIELKIEJ WOJNY (Polska, EPKC)

Skrzydła Wielkiej Wojny

28 lipca 1914 roku Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Ten dzień miał się stać początkiem największego konfliktu zbrojnego, jaki znał ówczesny świat. Konfliktu, który szybko zyskał nazwę Wojny Światowej (jeszcze przez nieco ponad dwadzieścia lat bez liczebnika) lub po prostu Wielkiej Wojny. Konfliktu, w którym po raz pierwszy na wielką skalę użyto do walki nowej broni – lotnictwa.
Krakowskie Muzeum Lotnictwa Polskiego dysponuje w swoich zbiorach wyjątkową, unikatową w skali światowej, kolekcją samolotów z okresu I Wojny Światowej – niektóre z nich są jedynymi, zachowanymi na świecie egzemplarzami swoich typów. Setna rocznica wybuchu wojny (a dokładnie dzień przed tą datą) była dla MLP znakomitą okazją do zaprezentowania ich publiczności w nowej, atrakcyjnej wizualnie aranżacji, przybliżającej widzom kontekst historyczny, codzienne życie lotników, a także wpływ tego nowego wówczas rodzaju broni na przebieg działań zbrojnych.
Jako że Muzeum mieści się na terenach dawnego lotniska (nota bene niegdysiejszej bazy lotnictwa Austro-Węgier, a po odzyskaniu w 1918 roku niepodległości – siedziby pierwszej polskiej eskadry lotniczej), naturalną koleją rzeczy było wzbogacenie uroczystego otwarcia nowej ekspozycji o pokazy lotnicze, w których główną rolę odgrywały samoloty z epoki. No, powiedzmy – prawie z epoki. Specjalnie na tę okazję dotarły bowiem do Krakowa (częściowo drogą powietrzną, częściowo rzutem kołowym, w kawałkach) repliki maszyn z początków historii awiacji, należące do czeskiej grupy „Latający cyrk Martina Kindernaya”.

Pokazy zaczęły się… od początku. A konkretniej – od początków lotnictwa. Od połączenia płótna, listewek, linek, łańcuchów rowerowych i krzesła z obciętymi nogami – czyli Flyera III z 1905 roku, trzeciego samolotu, zbudowanego przez braci Wright. Można się zastanawiać, czy ta niezwykła konstrukcja sprawiała bardziej dziwaczne wrażenie w czasach swojej świetności u progu XX wieku, czy obecnie. W każdym razie w 1905 roku Flyer III był de facto pierwszym „prawdziwym” samolotem – takim, który był w stanie wystartować, przelecieć spory (niemal 40 km) dystans w kierunku obranym przez pilota, wylądować w punkcie startu i po tym wszystkim nadawać się jeszcze do ponownego użycia. Flyer III z 2014 roku aż takich osiągnięć nie odnotował – przynajmniej w Krakowie, gdzie wykonał jedynie kilka dłuższych „skoków”, ograniczonych długością pasa startowego. Tym niemniej wzbił się w powietrze, ku niekłamanej radości widzów (ze szczególnym uwzględnieniem fotografów).
Niestety wylądowawszy po jednym z kolejnych „skoków” samolot braci Wright, kołując na początek pasa, stracił kurs i potoczył się wprost na stojankę, gdzie z głośnym „łup” uderzył płozą w statecznik pionowy przygotowanego do pokazów Fokkera E.III. Cóż, hamulce w samolotach owych czasów jeszcze nie występowały… Uderzenie nie wyglądało groźnie, ale w przeciwieństwie do Flyera, który wyszedł z kolizji bez szwanku, Eindecker przez resztę dnia stanowił już tylko element statyczny pokazów. Szkoda, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa miał on pierwotnie brać udział w symulowanej „pierwszowojennej” walce powietrznej.
Kolejną maszyną, która wystartowała do lotu, był Blériot XI w barwach francuskiego lotnictwa wojskowego. Samolot, na którym w 1909 roku Louis Blériot przeleciał nad Kanałem la Manche, pozostawał jeszcze w użyciu na początku Wielkiej Wojny. Siłą rzeczy jego konstrukcja wykluczała akrobację, nawet w przypadku współczesnej repliki – Blériot wykonał więc jedynie kilka majestatycznych kręgów nad lotniskiem.

Bardziej dynamiczny pokaz dał niedługo potem brytyjski Sopwith Camel – po wyeliminowaniu Fokkera E.III jedyny „prawdziwy” myśliwiec czeskiego zespołu. „Wielbłąd” zaprezentował się widzom zarówno solo, jak i w parze z Curtissem JN-4 „Jenny”. Ten ostatni nie nosił oznaczeń lotnictwa wojskowego – pomalowany był w barwy jednego z wielu „cyrków lotniczych”, jakie po I Wojnie Światowej oblatywały miasteczka Stanów Zjednoczonych, bawiąc lokalną publiczność kaskaderskimi popisami w powietrzu i dając niepewne utrzymanie zdemobilizowanym z wojska pilotom (kto widział film „Wielki Waldo Pepper” z Robertem Redfordem, ten wie). Curtissy „Jenny” były wówczas najpowszechniej używanymi samolotami w takich „cyrkach” – zarówno dzięki dobrym właściwościom lotnym, jak i swojej dostępności na rynku: można było je kupić za grosze, w dowolnej ilości, z nadwyżek wojskowych.
Cywilna „Jenny” musiała podczas krakowskich pokazów zastąpić „kontuzjowanego” Eindeckera, razem z Camelem przeprowadzając symulowany atak na niemieckie lotnisko, wyobrażone przez kilka namiotów, balon zaporowy, „uziemioną” replikę Fokkera Dr.I i żołnierzy w feldgrau. Były strzały, były malownicze eksplozje, a na końcu nie mniej malowniczo „płonący” Dreidecker (oczywiście czerwony – sądząc po rozlicznych pokazach, na których prezentują się repliki Dr.I, na tym typie samolotu latał wyłącznie Manfred von Richthofen, czyli w języku naszych czeskich gości Rudý Baron).

Na zakończenie pokazów – gwałtowny przeskok do współczesności, czyli Grupa Akrobacyjna „Żelazny” w dwuosobowym składzie. Wojciech Krupa i Piotr Haberland na Zlinach Z-50LS zaczęli swój występ nie od klasycznej akrobacji, ale od walki powietrznej. I naprawdę było na co patrzeć. Na następującą po niej wiązankę akrobacji również – duet K&H polatał nad czyżyńskim lotniskiem tak, jakby tego dnia o poranku zlikwidowano ULC.
Skoro zaś mowa o współczesnych akcentach niedzielnych pokazów, nie można na koniec nie wspomnieć o jeszcze jednym ich uczestniku, choć nie wymienianym w programie imprezy. Srebrzysty śmigłowiec Eurocopter EC 135, należący do Polsatu, kilkakrotnie wzbijał się w powietrze, by w locie filmować maszyny czeskiego zespołu. Przy okazji – trochę na zasadzie „skoro już tu jestem…” – wykonał nad pasem kilka dynamicznych przelotów na małej wysokości, kończonych efektownym wyrwaniem w górę.
Pokazy w Czyżynach były – mimo pecha z Eindeckerem – bardzo udaną imprezą. Także ze względu na panującą przez cały dzień piękną pogodę – wbrew pesymistycznym prognozom, wieszczącym burzę i deszcz. Może nie imponowały liczbą uczestniczących samolotów, czy (poza GA „Żelazny”) szczególną dynamiką lotów. Należy jednak pamiętać, że była to „jedynie” impreza towarzysząca o wiele ważniejszemu wydarzeniu, jakim było otwarcie nowej ekspozycji Muzeum Lotnictwa. Każdy entuzjasta lotnictwa (choćby i taki, dla którego samolot bez dopalacza nie jest „prawdziwym” samolotem) powinien mieć w pamięci, że przyjeżdżając do Krakowa ma szansę na własne oczy zobaczyć maszyny, których nie zobaczy nigdzie indziej na świecie. Od których zaczęło się w lotnictwie jeśli nie wszystko, to w każdym razie bardzo wiele.

Marcin „Spad” Parzyński