NATO TIGER MEET (Norwegia, ENOL)

Na ten wyjazd umawialiśmy się z Fredrikiem od dłuższego czasu. Śledziliśmy informacje skromnie dawkowane przez PIO z bazy w Ørland, a i tak większość z tego co wiedzieliśmy to były nieoficjalne „przecieki”. Na początku planowałem jechać kilka dni wcześniej i pokręcić się w okolicy lotniska, poobserwować ćwiczenia i spróbować dopaść samoloty na czymś w rodzaju angielskiego Mach Loop. Jednak po rozmowach z pilotami okazało się, że Norwegowie nie mają czegoś takiego. Górskie low passy ćwiczą tam gdzie w danym dniu pozwala na to pogoda, a że gór w okolicach Trondheim nie brakuje, deszcz na wybrzeżu to nic nienormalnego i żandarmeria dostaje histerii widząc fotografów pod płotem, ambitny plan został odłożony na lepsze czasy.

Na pokazy wyjechaliśmy w czwartek po południu. Po dotarciu na miejsce, pierwszy rzut oka na nasz nocleg i od razu skojarzenia z filmem „Teksańska masakra piłą łańcuchową” – dom żywcem przeniesiony z filmu. Całe szczęście że po jedenastu godzinach jazdy byliśmy wykończeni, bo inaczej chyba zaczęlibyśmy szukać czegoś innego, co jak się później okazało, nie byłoby najgłupszym pomysłem.

W piątek przywitało nas norweskie lato – szare niebo, zimny wiatr. Po dotarciu na lotnisko rejestracja gości, szybka kawa na rozgrzewkę i jedziemy na miejsca przeznaczone dla fotografów. Pierwsze starty zaczęły się o godzinie 10.00. Sześćdziesiąt samolotów startujących na dopalaczach w ciągu dwóch godzin wynagrodziło nam brak ciepła słonecznego. Jedyni, którzy nie używali dopalaczy to Norwedzy, gdyż jak sami tłumaczyli, ludzie z pobliskiego miasta skarżą się na hałas. Cztery samoloty więcej chyba nie zrobiłyby większej różnicy…? Po krótkiej przerwie na obiad wróciliśmy na pas startowy, gdzie właśnie szykowała się do startu „shadow wave” – tylko samoloty w tygrysim malowaniu. Pogoda załamała się już całkiem, zacinający deszcz prawie uniemożliwiał robienie zdjęć. To samo działo się podczas tygrysiej defilady na „taxiway”. Zmoknięci i zmarznięci marzyliśmy tylko o powrocie do naszego domu z koszmarów.

Sobota zaczęła się rozrywkowo. O godzinie siódmej obudził mnie głośny dzwonek – pierwsza myśl: zamorduję Fredrika, przecież umawialiśmy się, że pobudka o godzinie dziewiątej, nie wcześniej, co on ma za telefon że tak głośno dzwoni i co tak śmierdzi? Jak się okazało, nasi nierozgarnięci współlokatorzy zaszaleli w kuchni z bekonem. Ten dom naprawdę był przeklęty.

Sobotnia wizyta na lotnisku to już tylko statyka i rozmowy z pilotami. Osiemdziesięciometrowa podstawa chmur, deszcz i mgła uniemożliwiła jakiekolwiek zaplanowane pokazy. Wielka szkoda bo zapowiadały się dość ciekawie.

Grzegorz „Eskimos” Kozak