W tym roku zleciały się już po raz dwudziesty siódmy. Motywem przewodnim tegorocznej edycji Aviatické pouti (bo impreza zawsze odbywa się z jakimś motywem przewodnim – co czasem ma, a czasem nie ma większego wpływu na program) były Ženy v kokpitech – jak można się domyślać, głównie z racji przypadającej w tym roku 120. rocznicy urodzin i 80. rocznicy ostatniego, tragicznego lotu Amelii Earhart. Trzeba przyznać, że ženy reprezentowane były nader licznie v kokpitech samolotów, występujących na pardubickim niebie. W wielu maszynach, które mieliśmy sposobność podziwiać w locie, panie stanowiły część załogi, albo jej całość. I tak żółty dwupłatowy Boeing Stearman N2S-5 Kaydet z 1943 r. pilotowany był w tym roku przez Olgę Benešovą z pilzneńskiego stowarzyszenia Classic Trainers (nota bene oprócz Stearmana stowarzyszenie użytkuje również inne maszyny, uczestniczące w pardubickich pokazach – w tym Harvard IIA, Stinson Reliant, który w Pardubicach miał swój europejski debiut pokazowy, czy CASA 1.131 Jungmann). W znanym już wszystkim bywalcom pokazów Beechcrafcie C-45H Expeditorze na fotelu pilota zasiadała Monika Bezděková.
Tu mała dygresja – podczas całej imprezy nie sposób było nie zwrócić uwagi na to, jak wiele spośród latających zabytków (lub ich replik) nosi cywilne rejestracje Republiki Czeskiej, bądź jest własnością naszych sąsiadów z południa. Można tu przykładowo wymienić ekipę ze stowarzyszenia Classic Trainers, grupę Pterodactyl Flight z jej pierwszowojennymi aeroplanami, Mustanga „Excalibura”, Tiger Motha, czy wspomnianego wcześniej Expeditora, który w tym roku po raz pierwszy zaprezentował oznaczenie, zaczynające się literami OK. Jeśli do tej listy dodać jednego z „wielkich nieobecnych” w Pardubicach – Lockheeda Electrę, latającego w barwach koncernu Baťa; jeśli wspomnieć, że na lotnisku w Pilznie swoją bazę mają Spitfire LF Mk.XVIe i Jak-3, a Jaromierz jest macierzystą bazą Grupy Akrobacyjnej „The Flying Bulls” – można przestać się dziwić, dlaczego takie pokazy organizowane są w Czechach, a nie w Polsce. I można trochę zazdrościć. Koniec dygresji.
Tradycyjnie już najsilniejszą „drużyną” imprezy była ta spod znaku Czerwonego Byka. Oprócz wspomnianej grupy akrobacyjnej do Pardubic przyleciały zabytki: bombowy B-25J, odrzutowy Alpha Jet i nowy nabytek – North AmericanT-38B Trojan z 1954 r. W ostatniej chwili względy techniczne uniemożliwiły udział w pokazach jedynemu myśliwcowi w ekipie – Corsairowi, którego w Pardubicach zastąpiła kolejna maszyna z lat 50. – piękny czterosilnikowy pasażerski DC-6B.
Oczywiście Aviatická pouť to nie same Rude Býky. Z Muzeum Lotnictwa Myśliwskiego w Montélimar we Francji przyleciał (znany również z pokazów w Polsce) Alain Bes na North American Rockwell OV-10 Bronco. Z kolei kraj zegarków, serów, czekolady i banków reprezentowany był przez grupę Breitling Jet Team (przy czym reprezentowany głównie tytularnie: baza grupy mieści się we Francji, a samoloty produkcji czeskiej zarejestrowane są w Estonii). Gwiazdą imprezy miał być – także pochodzący ze stajni Breitlinga – najpiękniejszy, zdaniem niżej podpisanego, samolot pasażerski wszech czasów, Lockheed Super Constellation. Jego charakterystyczna sylwetka była zasadniczym elementem plakatów i billboardów reklamujących pokazy, a organizatorzy już sprzedawali bilety na krótkie loty na jego pokładzie. Niestety dosłownie „za pięć dwunasta” problemy z silnikiem nieodwołalnie wyłączyły „Connie” z udziału w tegorocznych pardubickich pokazach.
Wprawdzie o szczególnym charakterze i klimacie Aviatické pouti (tak brzmi dopełniacz w oryginale) stanowią latające zabytki, nigdy jednak nie brakuje akcentów współczesnych, zapewnianych widzom przez lotnictwo wojskowe Republiki Czeskiej. W tym zakresie o wrażenia wizualne i akustyczne zadbał w solowym pokazie akrobacji Gripen z 211 eskadry taktycznej w Čáslavi, a także dwie Alki, które zademonstrowały atak na cel naziemny – przy czym ilość pirotechniki i liczba wystrzelonych flar miała prawo wyczerpać roczny, przeznaczony na ten cel, budżet resortu obrony. A skoro o wrażeniach wizualnych mowa – nie sposób nie wspomnieć o znanym już z licznych pokazów śmigłowcu bojowym Mi-35, w całości pomalowanym, jak na zlot fanów serii filmowej „Obcy”. Do tego osiem generatorów pomarańczowego dymu i… więcej już w zasadzie nie trzeba.
Jak wiele podobnych imprez, Aviatická pouť jest przedsięwzięciem dwudniowym – pokazy odbywają się w sobotę i niedzielę. Tym niemniej, jeśli dysponuje się akredytacją prasową, warto dotrzeć na lotnisko już w piątek. Przyloty uczestników, treningi, praktycznie nieograniczony dostęp do stojanki, hangarów i samolotów, dużo wolnej przestrzeni bez tłumu widzów, atmosfera ogólnego luzu – to wszystko odróżnia ten dzień od dwóch kolejnych. Do tego ma się możliwość porozmawiania z pilotami i członkami poszczególnych ekip (francuski pilot Bronco, usiłujący wymówić nazwę „Depułtycze” – bezcenne).
Jeśli istnieje coś stałego w Pardubicach, to z pewnością tym czymś stałym jest zmienność pogody. Kiedyś już pisałem, że zestawem obowiązkowym na pardubickie pokazy jest peleryna i krem z filtrem. Tegoroczna edycja imprezy w pełni potwierdziła tę zasadę: o ile w sobotę lotnisko z przyległościami przypominało wielką patelnię, a samoloty „pływały” w termice, o tyle niedziela zaczęła się sympatycznymi chmurkami, a zakończyła oberwaniem chmury. Na szczęście organizatorzy, spodziewając się rozwoju wydarzeń, zmodyfikowali kolejność niedzielnych prezentacji – tak, by widzowie mieli szansę zobaczenia najciekawszych punktów programu, zanim rozewrą się niebiosa. Co mniej więcej się udało; na dobrą sprawę jedynym ważniejszym elementem pokazów, który nie miał szansy dać się podziwiać publiczności, był grupowy występ replik samolotów z I wojny światowej z ekipy Pterodactyl Flight.
Aviatická pouť, to nie tylko pokazy w powietrzu. Ziemię, jak co roku, okupują wszelkiej maści grupy rekonstrukcyjne, które albo po prostu są i dają się podziwiać (podczas tegorocznej edycji szczególnie dali się zauważyć rekonstruktorzy Legionu Czechosłowackiego z czasów wojny domowej w Rosji – z własnym składem improwizowanego pociągu pancernego), albo biorą udział w inscenizowanych walkach z aktywnym współudziałem samolotów. Do tej drugiej kategorii należały grupy, które z dużym zaangażowaniem odegrały scenę szturmu oddziału Armii Czerwonej na bliżej niesprecyzowane pozycje niemieckie (w oficjalnym programie nazywało się to „Scéna z východní fronty”). Krasnoarmiejcy byli wspierani z powietrza przez Jaka-3, Jaka-11 (udającego – chyba – innego Jaka 1, 3, albo 9 z pułku Normandie-Niemen) oraz „kukuruźnika” Po-2, z którego strzelec raził npla przy użyciu pistoletu maszynowego Sudajewa. Ponieważ w tym roku Niemcy nie dysponowali osłoną powietrzną – poprzednio w tej roli sprawdził się Me-262 – miłująca pokój Armia Czerwona wygrała bitwę. Trudno ocenić, czy zwycięstwo było miażdżące – wszyscy uczestnicy starcia sprawiali wrażenie ogólnie zadowolonych z życia, a zegarki Niemców nie zmieniły właścicieli.
Gdybym miał pokusić się o ułożenie czegoś w rodzaju listy TOP 5 tegorocznej Aviatické pouti – listy całkowicie nieobiektywnej, dyskusyjnej i niemiarodajnej – na jej czele ze sporą przewagą nad konkurencją znalazłby się pan nazwiskiem Dan Griffith. Inaczej mówiąc – pilot Spitfire’a, który „ukradł show” Miroslavowi Sázavskiemu z jego Mustangiem. Dawno nie widziałem (o ile widziałem kiedykolwiek) takiego pokazu, jak ten w wykonaniu Dana Griffitha. Niezwykle dynamiczne manewry, z których część odbywała się tuż na ziemią, ostre wyjścia do góry tuż przed publicznością (zwłaszcza przed tą jej częścią, która spędzała czas pod płotem za lotniskiem), wszelkie figury akrobacji, które można wykonać Spitfire’m i które każą zapomnieć, że oglądamy w akcji 70-letnią maszynę – już choćby dla tego widoku (plus wrażeń dźwiękowych pracującego na wysokich obrotach Merlina) warto było w tym roku pojechać do Pardubic.
Swoją drogą Spitfire nie był jedynym samolotem, pilotowanym w Pardubicach przez Dana Griffitha. Drugim była… replika Blériota XI z 1910 roku, na której Griffith nauczył się latać w czwartek, dwa dni przed pokazami.
Miejsce drugie – nagroda zbiorowa za Balbo, czyli grupowy przelot dziesięciu zabytków w formacji: Mustang, Spitfire i Jak-3, za nimi B-25J w towarzystwie dwóch Trojanów i Jaka-11, a na końcu zamykająca trójka – Harvard IIA, Expeditor i Bronco. Balbo jest stałym punktem programu Aviatické pouti – i nie bez powodu.
Na mocnym trzecim miejscu (prawie ex aequo z drugim) postawiłbym pokaz, który dla mnie osobiście był największym zaskoczeniem imprezy. Kiedy Richard Santus wzbił się w powietrze swoim Tiger Mothem, spodziewałem się „lajtowego” występu – paru przelotów z jednej strony strefy pokazów na drugą i z powrotem, może kilku głębszych przechyłów w skrętach dla zademonstrowania pięknej sylwetki maszyny (i przy sposobności zrobienia kilku zdjęć pod różnymi kątami) – i niewiele więcej. Tymczasem pilot zademonstrował niesamowite możliwości akrobacyjne 79-letniego, drewniano-płóciennego dwupłatowca – a przy okazji mistrzowskie opanowanie samolotu. Momentami miałem wrażenie, że gdyby ktoś taki, jak Jurgis Kairys, latał Tiger Mothem, to jego pokaz tak właśnie mógłby wyglądać. Łącznie z finałowym przelotem przed publicznością – trawersem, na minimalnej prędkości i równie minimalnym pułapie.
Na marginesie warto dodać, że jeśli chodzi o pokazy, był to debiut tego Tiger Motha pod czeskim niebem. Richard Santus sprowadził go lotem z Wielkiej Brytanii w listopadzie ubiegłego roku, nota bene przy 12-stopniowym mrozie. Biorąc pod uwagę, że Tiger Moth ma otwartą kabinę, przeżycie musiało należeć do niezapomnianych.
Miejsce czwarte i piąte – tu już zdecydowanie ex aequo, bo też wrażenia o podobnym charakterze – przyznałbym dwóm pięknym maszynom z lat 50.: Expeditorowi oraz „redbullowemu” DC-6B. Zarówno dwusilnikowy C-45H, jak i znacznie od niego potężniejszy czterosilnikowy „pasażer” zaprezentowały się w locie niezwykle efektownie – w szczególności drugi z nich udowodnił widzom, że dynamiczne skręty i ostre wznoszenia niekoniecznie muszą pozostawać domeną mniejszych „braci”.
Aviatická pouť, to szczególna impreza. Jako jedna z nielicznych w naszym kawałku Europy skierowana jest przede wszystkim do tej części miłośników lotnictwa, którzy stare samoloty kochają najbardziej. Dla niżej podpisanego – miejsce, w którym obecność każdego roku, w weekend na przełomie maja i czerwca, jest absolutnie obowiązkowa.
Marcin „Spad” Parzyński