Ponownie w Västerås. Nawigacja prowadzi nas do muzeum, gdy tuż nad nami, nad skrzyżowaniem przelatuje znajomy P-51D Jana Anderssona! Niezamierzone, acz piękne powitanie. Morda się śmieje na kolejną przygodę. Przyjeżdżamy do muzeum. W środku nie znajdujemy nikogo. Spokojnie i cicho jak nigdy. Potężny, ponad 100-letni drewniany hangar wypełniony tylko leciwymi konstrukcjami. W tej ciszy tym bardziej słychać każdą opowieść, każdej z tych maszyn o ich podniebnych przygodach. Byłoby prościej gdyby nie opowiadały tego po szwedzku 😉 Tymczasem pod hangar podkołowuje Janne. Pojawia się też jego ekipa. Witaj przyjacielu i ponownie dziękuję za zaproszenie do Szwecji! Plan jest taki, a przynajmniej do tej pory był, że pakujemy się do jego nowego nabytku, czyli pięknej acz leciwej DC-3 Dakoty „Kongo Queen”, która dumnie stoi przed hangarem i lecimy do Dala-Järna na pokazowy weekend.
Tymczasem okazuje się, że póki co warunki pogodowe nie pozwalają na lot, gdyż w połowie trasy do Dala-Järna pułap chmur jest niższy niż wysokość okolicznych pagórków, co zmusiłoby nas do lotu bez widoczności ziemi, a na taki lot DC-3 nie ma zgody. Decyzja ma zapaść do godziny 15.00. Mamy zatem dużo czasu. Towarzystwo rozsiadło się w hangarze w miejscu do odpoczynku. Nie po to jednak tu przyjechaliśmy, by siedzieć ze wszystkimi przy stole i rozmawiać. Jest ładne światełko, mam ze sobą wspaniałą modelkę i niebanalne tło w postaci stojącej przed hangarem potężnej Dakoty. Trzeba te punkty połączyć. Może później nie będzie takiej okazji? Proszę Ewę, by założyła tę czerwoną spódnicę, gorset i wzięła czerwony tiul. Po chwili, ku zdziwieniu wszystkich, zaczynamy zabawę w sesję. Niech Janne widzi, że zaprosił fotografa z modelką, a nie tylko ludzi, którzy chętnie z nim posiedzą i bezproduktywnie pogadają o wszystkim i niczym. Sesja niestety bez lamp i bez blendy, ale za to z fantazją. Pomysły powstają jeden za drugim. Nie jest łatwo, gdyż przy samolocie kręci się też jakaś ekipa. No właśnie, robienie zdjęć dość konkretnie uśpiło moją czujność. Nawet przez chwilę nie pomyślałem, że oni mogą przygotowywać Kongo Queen do lotu! Nie minęło 10 minut, gdy jeden z nich (sam Åke Jansson) pyta się nas czy my przypadkiem nie mamy z nimi lecieć do Dala-Järna? Odpowiadam, że i owszem. No to pospieszcie się, bo startujemy za dwie minuty! Jak to za dwie minuty? Rozglądam się za Janne, by poprosić o przynajmniej 15 minut celem przebrania się, przepakowania rzeczy z samochodu, przygotowania sprzętu, gdy widzę, że on już siedzi gotowy do lotu w swoim P-51D! Od tej sekundy wszystko toczy się błyskawicznie. Ewa przebieranie, ja przerzucanie naszych bagaży do Dakoty i przygotowywanie sprzętu, gdyż to nie będzie zwykły lot, ale lot połączony z sesją air-to-air i to z pokładu DC-3! Ale jazda. Dwie minuty i już siedzimy w środku i kołujemy na pas. Co za emocje! A jaki ładny jest ten samolot też i w środku! Duże wygodne fotele, wszystko stare, ale pięknie zadbane. Tylko my dwoje w całej kabinie pasażerskiej! Nagle silniki przechodzą na zakres startowy. Moje zmysły wariują od tego niesamowitego, tak klasycznie pięknego dźwięku! Powoli rozpędzamy się po pasie, coraz szybciej i szybciej, by majestatycznie oderwać się od ziemi. To się dzieje naprawdę! Lot samolotem zbudowanym w bodajże 1943 roku to niesamowite przeżycie. Tuż za oknem potężne, cudnie grające silniki i te wielkie błyszczące skrzydła odbijające promienie słoneczne i ciężko pracujące w strugach powietrza. Panuje piękna pogoda z błękitnym niebem okraszonym tu i ówdzie białymi chmurkami. Niesamowita chwila. Nie ma jednak za dużo czasu na rozkoszowanie się samym lotem, gdyż mamy do wykonania poważne zadanie. Zmieniam ustawienia aparatów, które jeszcze kilka minut temu fotografowały magiczne sceny z Ewą i z DC-3 w tle, by już za moment te same aparaty fotografowały z pokładu tegoż samego DC-3 kolejną modelkę tego dnia – P-51D. Wszystko od momentu przyjazdu do Västerås dzieje się masakrycznie szybko. Technik samolotu pomaga mi poskładać fotele tak, by było dojście do okien ewakuacyjnych. Problem z tymi oknami polega na tym, że nie można ich całkowicie zdjąć, a jedynie odchylić, i to na zewnątrz. Do tego nie ma przy nich żadnej podpórki. Proszę zatem Ewę, żeby mi w tym temacie pomogła, gdyż już w oddali widzę zbliżającą się do nas sylwetkę Mustanga. Warunki do fotografowania straszne. Biedna Ewa trzyma ręką okno, a ja próbuję robić zdjęcia między jej ręką, a oknem i to w pędzących strugach powietrza, które nie tylko szarpią skórę na Ewy przedramieniu, ale jeszcze nieźle rzucają moim aparatem. Chwilami ciężko jest w ogóle uchwycić P-51D w kadrze. Zabawa na całego, gdyż muszę przecież robić zdjęcia na długim czasie ekspozycji. Szybko orientuję się, że dopiero 1/80 całkowicie rozmywa śmigło. Niezły hardcore w tych warunkach. Żeby było jeszcze ciekawiej, samolotem dość konkretnie rzuca. Lecimy stosunkowo nisko, słoneczko świeci, więc termika jest potężna. Janne podlatuje raz z jednej raz z drugiej strony. Co skutkuje naszym przewalaniem się z lewa na prawo i z powrotem. Nie ma szansy na normalne przechodzenie. Do tego Mustang wykonuje co chwilę jakieś odejścia, zwroty, które przy tych czasach otwarcia migawki i warunkach do fotografowania nie mają prawa wyjść ostre zdjęcia. Mimo wszystko walczymy nieprzerwanie. Nie ma czasu na podziwianie okolicy. W wizjerze aparatu i kątem oka widzę jednak, że lecimy nad naprawdę piękną okolicą. Lasy, pochowane w nich mniejsze i większe jeziora, pagórki. Jest pięknie. Po około 40 minutach sesji widzę, że Ewa robi się coraz bardziej blada. Bidulka nieźle dostaje w kość. Co innego jest lecieć siedząc wygodnie w fotelu w kierunku lotu, a co innego walczyć z oknem ewakuacyjnym siedząc na tak niestabilnym podłożu i do tego bokiem do kierunku lotu. Na szczęście w kieszeniach w fotelach znajdują się papierowe torebki. Technik zauważył nasz problem i od tej chwili on stara się trzymać okno. Wytrzymuje tylko 5 minut! Najlepszy dowód na wyczyn Ewy. Od tej chwili zostaję sam na froncie. Trzymanie okna jedną ręką i robienie zdjęć dwoma aparatami z obiektywami o zmiennej ogniskowej – bajka 🙂 Na szczęście po kilku chwilach technik informuje nas, że za chwilę będziemy schodzić do lądowania. Janne odlatuje. Koniec sesji. Siadamy w fotelach i zapinamy pasy. Przede mną siedzi wymęczona Ewa, której w tym momencie nikt by nie przekonał, że cudownie jest lecieć poczciwą DC-3. Ja jestem konkretnie oszołomiony. Nie ukrywam, że i w moim błędniku trwa niezłe zamieszanie. Jestem ciekaw czy mam jakiekolwiek ostre zdjęcia. Nie mam siły ich teraz przeglądać. To co mam zapisane na karcie będzie na niej też i za pół godziny. Nic już nie poprawię, nie zmienię. Rozkoszuję się ostatnimi chwilami lotu w Kongo Queen. Ilu takich jak ja tu siedziało przede mną? Jakąż potężną historię musi mieć ta konstrukcja? Lądujemy w Dala-Järna.
Sławek „hesja” Krajniewski