Good guys to the left! Bad guys to the right!” – dobiega z głośników głos komentatora gdy trzy Messerschmitty Bf 109 robią zwrot w prawo a lecące za nimi stadko Spitfirów i Hurricane’ów w lewo! Jeżeli to nie jest sen ani jakiś historyczny film i widzisz taką historię na żywo to znaczy że na pewno Jesteś w Duxford na pokazach o elektryzującej wszystkich miłośników dawnych maszyn nazwie – The Flying Legends!
Pokazy lotnicze The Flying Legends w Duxford to zapewne jedno z ciekawszych wydarzeń w kalendarzu imprez lotniczych na świecie. To Mekka dla osób kochających wyjątkowy czar starych samolotów głównie z okresu II Wojny Światowej. Do Duxford przyjeżdżają weterani lotnictwa, którym właśnie tu ponownie stają przed oczyma obrazy z czasów bojowej młodości. Przyjeżdżają ludzie młodzi, znający latające nad Duxford maszyny jedynie z książek, filmów, opowieści. Przyjeżdżają tu też ci, którzy każdą chwilę wolnego czasu poświęcają na przywracanie drugiego życia podniebnym staruszkom, by znowu mogły zalśnić i zabrzmieć w swoim nowym wcieleniu. To miejsce jest wręcz zaczarowane! Tu wystarczy się tylko lekko mocniej wsłuchać, wystarczy tylko lekko szerzej otworzyć oczy, by poza gangiem silników i majestatycznym wyglądem tych wspaniałych maszyn usłyszeć i zobaczyć przedstawiane historie z okresu ich świetności. Każdy z nich ma nam tak dużo do pokazania i powiedzenia. Bez względu na to kim Jesteś, czy wspominasz dawne czasy, czy odświeżasz sobie w głowie przeczytane sterty książek z opowieściami z tamtych lat, czy po prostu kochasz lotnictwo – w Imperial War Museum w Duxford podczas The Flying Legends, czeka na Ciebie niewiarygodnie realistyczna – randka z historią!
Flight Line – to miejsce, gdzie można pospacerować po wyjątkowej alei. Takiej prawdziwej Alei Gwiazd. Alei, w której rolę drzew odgrywają samoloty, które później wezmą udział w pokazach w locie. Ileż tu tego sprzętu! Naprawdę można zwariować! Co robić! Spacerować i podziwiać? Fotografować? Stać i ocierać łzy wzruszenia? Staram się połączyć te czynności choć łatwo nie jest. Wszystkie maszyny się pięknie prężą przed miłośnikami lotnictwa, którzy przybyli tu chyba ze wszystkich zakątków świata! Tu jest jak na wieży Babel – dawno nie słyszałem tylu języków w jednym miejscu. Sami ludzie odwiedzający Duxford też są inni… Większość z nich to również swojego rodzaju eksponaty. Wielu, podobnie jak oglądane przez nich samoloty, okres swojej świetności też ma już za sobą a naszywki na ich foto-kamizelkach krzyczą do mnie nazwami imprez lotniczych z naprawdę zamierzchłej przeszłości. Miło jest popodziwiać również historyczny sprzęt foto, którym niejeden z gości Duxford fotografuje. Czy to specjalnie czy z przekonania? Nie wnikam bo nie mam na to czasu gdyż z daleka widzę miłość z czasów mojego modelarskiego dzieciństwa i to w takim malowaniu jakie onegdaj podziwiałem codziennie – P-47 Thunderbolt! Ależ on jest piękny! Ależ się wyróżnia w tłumie innych maszyn. Choć tłum, szczególnie ten z bezpośredniego sąsiedztwa, też niczego sobie. Obok Thunderbolta stoi kilka Mustangów P-51 w wersji D. Mustang to wyjątkowy, kultowy samolot. To przecież „Cadillac przestworzy”! Wśród stojących w alei P-51 stoi też i przyciąga swoim wyglądem – słynna Big Beautiful Doll. Uwielbiana przez modelarzy na całym świecie za jej wyjątkowe malowanie. Mamy więc P-47, mamy P-51 czyli do wielkiej trójcy amerykańskich myśliwców II Wojny Światowej brakuje tylko… „brakuje” to słowo rzadko używane w Duxford 🙂 Nie brakuje! Stoi na samym końcu alejki i cudownie lśni w słoneczku – P-38 Lightning! Nie przeszkadza mi, że w malowaniu Red Bull. Skoro dzięki RB możemy podziwiać to i inne cacka w locie to niech się i Red Bull nazywa 🙂 Gdy tu puszą się samoloty amerykańskie, z drugiej strony alei piękna brytyjska kolekcja Spitfire’ów! Rewelacja – same gwiazdy przestworzy! Nagle pełne zaskoczenie. Zaraz przy Spitach stoją… Messerschmitty Bf-109! I to trzy sztuki! Nie wiem czy słyszałem o pokazach, na których spotkały się aż trzy latające egzemplarze Me-109! Trzy i każdy w innym malowaniu. Jeden nawet ze swastyką co podobno nie jest dozwolone? Tu jednak chodzi o jak najlepsze oddanie prawdy o samolocie a nie o poglądy polityczne. Pięknie to wszystko tu wygląda. Tuż obok francuski obrońca z 1940 roku – Morane-Saulnier MS.406. Ciekawa ta ekspozycja. W środku „Bed Guys”czyli trzy Bf-109 a po bokach samoloty, które zmagały się z tymi „germańskimi oprawcami”. Przeskakuję ponownie na drugą stronę alejki by paść na kolana przed trzema potężnymi „Spadami” czyli kultowymi samolotami Skyraider! Imponująco wyglądają. Szczególnie egzemplarz z podwieszonymi rakietami. Od razu przed oczyma stają mi migawki z filmów o Wietnamie gdzie te niszczyciele sprawdziły się znakomicie. Nie tylko za sprawą swojej siły ognia ale też wyjątkowej odporności na uszkodzenia. Wcale się nie dziwie – ten samolot z bliska wygląda jak potężny pancernik. Przy wszystkich samolotach na Flight Line kręcą się jacyś ludzie. Czy przeszkadzają w fotografowaniu jak na wystawach statycznych innych pokazów? O nie! W Duxford wszystko jest inaczej, lepiej. Przecież historia lotnictwa to nie tylko samoloty ale też i ludzie. Ci którzy się kręcą przy samolotach przebrani są w ubrania odpowiadające czasom świetności przedstawianych samolotów! Raz po raz do samolotów podchodzą piloci wyglądający na gotowych do lotu, chodzą ludzie z ochrony, technicy, mechanicy… Chodzą też pielęgniarki – jak zawsze otaczane względami lotników. Moja randka z historią jest jeszcze prawdziwsza 🙂 Nie sposób opisać wszystkie konstrukcje z Alei Gwiazd. Na samym jej końcu stoi największy samolot. Przepiękna, kultowa, znana chyba przez wszystkich miłośników lotnictwa: B-17 „Sally B”. To moje kolejne z nią spotkanie. Tym razem trochę smutniejsze gdyż brakuje jej przyjaciółki Liberty Belle, która niestety uległa katastrofie kilka tygodni temu, a którą miałem przyjemność fotografować w Duxford w 2008 roku.
Muzeum USAF. Po spacerze w Alei Gwiazd a przed pokazami w locie mamy chwilę czasu. To idealny moment na odwiedzenie Muzeum Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, które umiejscowione jest w samym centrum Imperial War Muzeum w Duxford. Już z zewnątrz Muzeum wygląda zadziwiająco. Ma kształt wycinka sfery z potężną przeszkloną ścianą frontową, w której zawsze pięknie odbija się duxfordzki krajobraz z lotniskiem, chmurkami i latającymi pomiędzy nimi samolotami. Wchodzę do środka i pierwsze co rzuca na kolana to ilość maszyn idealnie wypełniających potężne wnętrze. Samoloty stoją na podłodze ale są też takie podwieszone. Można z bliska pooglądać, podotykać naprawdę wiele ciekawych eksponatów z SR-71 Blackbird’em na czele – chyba jedynym egzemplarzem tego typu w Europie. Stoją też B-52, B-29, F-111 co tylko świadczy o potędze ekspozycji. Są w zasadzie wszystkie kultowe maszyny, które znaczyły historię wojskowej techniki lotniczej USA od jej początków. Tłok w trój wymiarze straszny – ciężko fotografować pojedyncze egzemplarze. Skupiam się bardziej na oddaniu specyfiki miejsca niż na robieniu katalogowych fot samolotów. Świetnie do takiego fotografowania przydaje się Rybie Oko – 8mm 🙂
Pokazy w locie. Zbliża się godzina 14.00 więc czas najwyższy na zajęcie jakiegoś strategicznego miejsca do fotografowania pokazów w locie. Na ten sam pomysł wpadło też wiele tysięcy innych towarzyszy tegoż lotniczego święta. Większość z nich nie przebywała jednak tak długo w Muzeum USAF, dlatego zdobycie dobrej miejscówki dla nas graniczy z cudem. Strefa foto dla PRESS też okazuje się być średnio atrakcyjna. Wbijamy się zatem na „górkę” w okolicach końca pasa startowego i spoglądając nerwowo na coraz bardziej zachmurzone niebo, szykujemy się do kolejnej części imprezy. W głośnikach słychać, że spikerzy zajęli już swoje miejsca za mikrofonami. Dlaczego o nich wspominam? Bo to naprawdę wyjątkowi mistrzowie w swojej branży. Mam przyjemność jeździć po różnych imprezach i słuchać różnych komentatorów ale ci z Duxford biją wszystkich na głowę. Z jednej strony są nieźle wyluzowani i robią sobie totalne jaja ze wszystkiego, ze sobą włącznie, z drugiej są niesamowicie kompetentni i znają wiele aspektów z historii zarówno maszyn jak i ludzi, z trzeciej… potrafią tak naturalnie i cudownie wpadać i wprowadzać też publiczność w stany zachwytu graniczące z pewnym mistycyzmem, tak pasującym do klimatu Duxford. Wszystko to sprawia, że podczas ich komentatorki pojawiają się na zmianę salwy śmiechu oraz dreszcze wzruszenia. Wszyscy też z imprezy wychodzą bogatsi o wielką, nową wiedzę. Czyż nie taka jest rola Muzeum?
Dość pisania o rzeczach mniej ważnych bo zaczyna się to, po co większość z nas tu przyjechała – pokazy w locie! Jak zwykle rozpoczyna je startująca grupa Spitfire’ów, Hurricane’ów. Za nimi Messerschmitty i… zabawa zaczyna się na całego. Raz po raz startują kolejne maszyny i robią przeloty albo solo albo w grupach. A to samoloty z europejskiego frontu, a to z dalekowschodniego, a to Anglicy, a to Amerykanie, Niemcy, Francuzi. Niesamowity gang silników w zasadzie nie milknie. Piękne linie Spitfire’a i jego towarzysza broni – Hurricane, przenoszą mnie do wspomnień polskich asów lotnictwa, relacjonujących chyba ze wszystkich frontów II Wojny Światowej z Bitwą o Anglię na czele. Kosiaki grupy czterech Mustangów, okrzykniętych mianem nie mogą nie przywoływać obrazów z kultowego „Imperium słońca”. Dynamiczny pokaz P-40 Kitty Hawk’a kieruje myśli do Pearl Harbour czy wspomnień Witolda Urbanowicza z Dalekiego Wschodu a MS.406 przenosi do opowieści Wacława Króla pt. „Walczyłem pod niebem Francji”. Heh, byłoby cudownie w tak zacnym towarzystwie zobaczyć w locie P-11c, Karasia czy Łosia. Może, może kiedyś… Tymczasem w powietrzu Fokker Dr.I, który nie pozwala nie myśleć o niesamowitym lotniku i człowieku Manfredzie von Richthofenie zwanym oczywiście „Czerwonym Baronem”. Sally B i od razu jestem w klimacie „Ślicznotki z Memphis”. Jak-9 przypomina nie tylko o sukcesach jednostki spod znaku Normandia – Niemen, ale także o wszystkich wygranych w dzieciństwie konkursach z wiedzy o LWP. Jeszcze chwila i z mroźnego frontu wschodniego za sprawą Skyraiderów teleportujemy się fotograficznie do gorącego Wietnamu a Hawker Sea Fury przenosi nas do okresu walk w Korei. Oj dzieje się, dzieje! Pracują wszystkie zmysły. Ta randka z historią jest wręcz niesamowita!
Wszystko powolutku zmierza do „Grande finale” czyli do słynnego duxfordzkiego Balbo. Jest tradycją pokazów Flying Legends, że na koniec imprezy w powietrze idą wszystkie samoloty, które brały udział w pokazach, by zrobić jeden, wspólny, potężny przelot. Jeszcze w powietrzu krążą majestatyczne DC-3, gdy na początku drogi startowej powolutku zbiera się gromada naszych gwiazd, przygotowująca się do startu. Gdy tylko DC-3 kończą dobieg, zaczyna się nad Duxford istne szaleństwo! Wszystkie samoloty jeden po drugim, pojedynczo, parami, kluczami zaczynają startować. Szaleństwo dla mnie sięga zenitu w chwili gdy Messerschmitty nie czekają na zwolnienie pasa i startują z trawy równolegle z innymi maszynami – wprost nad szalejącą publiczność, wprost na nas! Masakra normalnie 🙂 W tym momencie nachodzi mnie przemyślenie jak to wszystko jest tu zorganizowane pod kątem bezpieczeństwa lotów. Przecież cały dzień nad Duxford panuje potężny ruch. Jedni lądują w czasie gdy inni startują. Zdarzyło się i to nawet dziś, że niskie przeloty odbywały się nad maszynami, które w tym momencie właśnie startowały. Albo to jest jedno wielkie szaleństwo, albo doskonale przygotowana, zorganizowana i skoordynowana akcja. Moje podejrzenia rozwiewa komentator, który opowiada o tym ile czasu piloci przygotowywali się do Balbo. W końcu start, przelot i lądowanie tak dużej ilości maszyn o tak różnych osiągach, musi być trudnym zagadnieniem w sensie logistycznym. Tymczasem kończą się starty i już widzę nad linią horyzontu jak tworzy się formacja. Jeszcze chwila oczekiwania i… jest! Z głośników rozbrzmiewa jakaś muzyka z tamtych czasów a nad lotniskiem Duxford, z nie do opisania kapitalnym dźwiękiem silników, majestatycznie przesuwa się potężna formacja. To chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie można coś tak wspaniałego usłyszeć, zobaczyć, przeżyć. Ciarki na całym ciele. Jest moc!
Flying Legends w Duxford to impreza dwudniowa. My niestety byliśmy na pokazach tylko w sobotę. Niestety też sobota była dniem o bardzo średniej fotograficznie pogodzie. Co chwilę padał deszczyk a słoneczne prześwity zdarzały się bardzo rzadko. Mieliśmy więc w powietrzu scenerię typu czarne na szarym 🙁 Słońce w pełni wyszło zaraz po lądowaniu maszyn wracających z Balbo czyli po zakończeniu imprezy. Miało za to pięknie świecić w niedzielę. Już po powrocie do Polski dowiedzieliśmy się o dramacie jaki miał miejsce w Duxford w niedzielę właśnie. Tuż po Balbo, podczas rozpuszczania formacji do lądowania, Skyraider uderzył skrzydłem w usterzenie P-51D Big Beautiful Doll! W wyniku czego pilot P-51D stracił panowanie nad maszyną i wyskoczył na małej wysokości, ratując swoje życie skokiem ze spadochronem. Pilot Skyraidera, mimo utraty sporej części skrzydła postanowił wylądować. Udało mu się, przy okazji potwierdzając legendarną wytrzymałość na uszkodzenia tegoż samolotu. Niestety był to ostatni lot przepięknej Big Beautiful Doll, która dokonała swojego żywota na polu tuż przy lotnisku. Taka sytuacja nasuwa jak zwykle wiele pytań. Głównie jedno. Mianowicie to, czy właściwym jest pokazywanie tych pięknych maszyn w locie narażając je na zniszczenie, czy może powinny stać zakonserwowane na statycznych ekspozycjach w muzeach, by świadczyć o swojej pięknej historii przez wiele lat kolejnym pokoleniom? Dla nas, żyjących tu i teraz odpowiedź wydaje się być jednoznaczna. Miejmy nadzieję, że osoby odpowiedzialne za historyczny przekaz wiedzą co robią i tak pokierują działaniami, by za lat 50 czy 100, przyszłe pokolenia mogły też radować oczy i uszy obecnymi Flying Legends.
Sławek „hesja” Krajniewski