18 maja 1973 roku z fabrycznego lotniska firmy McDonnell Douglas w St. Louis wzbił się w powietrze pojedynczy F-4F Phantom II. Maszyna ta była pierwszym egzemplarzem z dużej serii przeznaczonej dla Luftwaffe (LW) – Niemieckich Sił Powietrznych. U nowego użytkownika została zarejestrowana jako 37-01 (numer warty zapamiętania, bo jeszcze do niego wrócimy). W czasie swojej wieloletniej i pracowitej służby F-4 zyskały bardzo dobrą opinię. Szybko polubili je zarówno piloci, jak i obsługa naziemna. Natomiast dla tysięcy „lotniczych świrów” z całych Niemiec stały się wręcz przedmiotem kultu.
Z biegiem lat liczba maszyn pozostających w linii systematycznie malała. Wycofywano je z kolejnych jednostek, zastępując nowocześniejszymi konstrukcjami. Najpierw były to wielozadaniowe Tornada, a później myśliwskie Typhoony. Na początku 2013 roku z pierwotnej liczby 175 sztuk, zdatnych do lotu pozostało jedynie kilkanaście egzemplarzy. Wszystkie stanowiły wyposażenie stacjonującej w Wittmund jednostki JG-71 „Richthofen”. Jako że czas i ekonomia są nieubłagane, wkrótce również i te maszyny zostały przeznaczone do wycofania. Datę tego wydarzenia wyznaczono na 30 czerwca 2013 roku. Aby jednak uhonorować ich czterdziestoletnią służbę, postanowiono zakończyć ją „mocnym akcentem”.
Informacja o „pożegnalnej imprezie” Phantomów szybko obiegła światek lotniczych entuzjastów. Taka okazja zdarza się tylko raz! Aby jeszcze bardziej uatrakcyjnić zbliżające się wydarzenie, organizatorzy postanowili zaprosić licznych gości. Największe emocje wzbudziło zapowiedziane przybycie Phantomów z Turcji i Grecji oraz MiGa-29 z Polski. Niestety, tuż przed imprezą pojawiła się informacja o odwołaniu wizyty tureckiego F-4. „Wielka szkoda… ale na szczęście został jeszcze Grek i Fulcrum z Polski” – pisano na forach. My też się cieszyliśmy. Podziwianie biało-czerwonej szachownicy pod obcym niebem zawsze sprawia nam podwójną przyjemność.
Phantom Pharewell, jak oficjalnie nazwano imprezę, podzielono na 3 dni. Pierwszego, tj. 28 czerwca, zaplanowano dzień spotterski oraz przyloty gości. Następnego dnia miała odbyć się główna, dynamiczna część uroczystości, a 30 czerwca – oficjalne pożegnanie z przemówieniami, orkiestrami i marszami z pochodniami.
Tak wyjątkowe wydarzenie ściągnęło do Wittmund tysiące miłośników lotnictwa z całej Europy. Nie mogło tam zabraknąć również nas! 🙂
Na miejsce dotarliśmy w czwartek po południu i od razu skierowaliśmy się pod lotnisko. Stojące na poboczach drogi samochody z rejestracjami z Polski, Francji, Holandii, Wielkiej Brytanii utwierdziły nas w przekonaniu, że jesteśmy w dobrym miejscu… i że chyba już coś się dzieje. Choć pogoda nie zachęcała do wystawania pod płotem bazy, szybko „przezbroiliśmy się na robotę” i dołączyliśmy do stojącej w deszczu ekipy. W odpowiedzi na pytanie „na co panowie czekamy?” usłyszeliśmy, że na Greka i Polaków. Wow! Jesteśmy na czas! Jednak po kilku godzinach bezowocnego stania towarzystwo zaczęło się trochę przerzedzać. Nic dziwnego, większość była tam już od 8.00. Wreszcie pojawiła się informacja, że dziś nikt więcej nie przyleci, a Polacy (CASA i MiG) i Grek zostali przełożeni na następny dzień. Po tej informacji zrobiliśmy jeszcze rekonesans miejscówek na focenie przylotów i ruszyliśmy na miejsce zakwaterowania.
Baza w Wittmund oferuje lotniczym fotografom bardzo dobre warunki do działania. Pas startowy usytuowany jest na kierunku wschód-zachód. Okoliczne drogi umożliwiają wygodny dostęp do obu progów pasa oraz do południowej strony bazy. Tam amatorzy fotografii „spod płotu” mają do swojej dyspozycji większą część długości pasa. Dodatkowo od strony wschodniej wzdłuż około 1/4 jego długości ciągnie się ok. 4-metrowej wysokości wał ziemny. Stojąc na nim, zajmuje się pozycję odległą ok. 100 m od osi z przewyższeniem 2 metrów nad płotem. Do focenia lądowań i startów miejscówka wręcz idealna! Na dzień następny wybraliśmy właśnie to miejsce.
Spotters day
Na pierwszy dzień imprezy zaplanowano przyloty gości oraz dzień spotterski. W odróżnieniu od większości tego typu imprez na świecie, organizatorzy zdecydowali, że ze względów bezpieczeństwa teren bazy zostanie udostępniony spotterom dopiero po zakończeniu przylotów. Wybraną przez nas miejscówkę zajęliśmy więc wczesnym rankiem. Mając w pamięci tego typu imprezy np. w Wielkiej Brytanii, spodziewaliśmy się dużej liczby ludzi i przybyliśmy tam już o 6 rano :). Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że oprócz ekipy, która chyba tam nocowała, nikogo innego nie było. Lądowania miały rozpocząć się o 8.00 rano. Kiedy już zaczęliśmy się niepokoić, czy zajęliśmy „dobrą stronę” pasa, pojawili się pierwsi „malarze” 😉 (tak żartobliwie określiliśmy lotniczych fanów, którzy oprócz sprzętu fotograficznego taszczyli ze sobą… drabiny). Oczywiście ten element wyposażenia służyć miał umiejscowieniu się ponad okalającym bazę płotem.
Pierwszy dzień naszej wyprawy przywitał nas niskim pułapem chmur i deszczem. No cóż, pogody się nie wybiera i trzeba będzie „wycisnąć” z tematu co się da. „Przynajmniej nie będzie się kurzyło…” – żartowaliśmy. Trochę przed ósmą na drodze podejścia pojawił się pierwszy gość. Wreszcie! Ku naszemu zdziwieniu okazał się nim być… pasażerski Airbus. Jakiś zagubiony czarter…? Kiedy maszyna dotarła nad pas okazało się, że to VIP z Luftwaffe. Potem już poszło „z górki”. Co chwilę słyszeliśmy w radio u stojących koło nas kolegów z Holandii zgłaszające się kolejne maszyny, które po chwili pojawiały się nad lotniskiem. Jakby wiedząc, że wokół lotniska czekają na nich setki „lotniczych świrów”, niektórzy piloci fundowali nam w nagrodę niski przelot nad pasem. Taki prezencik sprawiła nam m.in. załoga tygrysiego Tornada i morskiego Oriona. Panowie! Bardzo dziękujemy!
Planowo przyloty miały zakończyć się ok. 12.30, tak aby można było spokojnie wejść, a w zasadzie wjechać w specjalnym autobusie na teren bazy już o 13.00. Wszystko jednak się przeciągało. Pogoda trochę się zmieniła – przestał padać regularny deszcz, ale w jego miejsce pojawiła się mżawka, która jeszcze bardziej ograniczyła widoczność.
Choć nad Wittmund podchodziły kolejne maszyny, większość z nas czekała na dwie bardzo konkretne. Nagle daleko na drodze podejścia zobaczyliśmy czarną smugę spalin. Tak dymią tylko dwa typy samolotów. „Fulcrum! …no it’s Greek!” – przerzucaliśmy się domysłami. Jeszcze raz spojrzeliśmy przez nasze „szkiełka”… jeden statecznik… a więc to F-4!… może to Grek! No wreszcie! Rzeczywiście, po chwili na pasie przyziemił F-4… ale należący Luftwaffe. OK, też fajnie. Nam się nigdzie nie śpieszy. Poczekamy!
Przyloty zakończyły się ok. 15.00. Wyczekiwane przez wszystkich (od 2 dni) polski Fulcrum i grecki Phantom nie przyleciały :(. Grek podobno dotarł tylko do Aviano, a Polak… no właśnie… Mamy nadzieję, że nie przyleciał z jakiegoś ważnego powodu. Szkoda, bo towarzystwo było przednie. Brytyjczycy (2x Tornado), Belgowie (3x F-16), Hiszpanie (2xF-18), Duńczycy i wszystko, co najciekawsze z Luftwaffe. Nic to! Show must go on…
W królestwie Phantomów
Ruszyliśmy na teren bazy by „złapać” jeszcze coś z Dnia Spotterskiego. Teraz najważniejsze już były tylko Phantomy. Ich charakterystyczne sylwetki stojące przy schrono-hangarach rozpoznaliśmy z daleka. Trzeba się było trochę pośpieszyć, bo do oficjalnego zamknięcia zostały nam tylko 2 godziny. W międzyczasie pogoda jeszcze raz postanowiła przypomnieć nam, kto tu rządzi i uraczyła nas kolejnym deszczem.
W czasie czterdziestoletniej służby Phantomów w Luftwaffe kilkukrotnie zmieniały się stawiane przed nimi zadania. Efektem tego były zmiany w wyposażeniu, uzbrojeniu i… malowaniu. W efekcie niemieckie F-4 nosiły aż trzy rodzaje malowania podstawowego. Aby uświetnić Phantom Pharewell, stworzono specjalny klucz historyczny. W jego skład weszły 4 maszyny. Dwie z nich otrzymały kamuflaż historyczny. Jedna miała wystąpić w malowaniu obecnie stosowanym, a ostatnia w specjalnych barwach okolicznościowych. Nam najbardziej przypadł do gustu wariant nazwany „retro” w malowaniu z pierwszego okresu użytkowania.
Między innymi właśnie te samoloty wyeksponowano w czasie dnia spotterskiego. Wystawiono je w ich „naturalnej scenerii”, czyli przy schrono-hangarach. Aby ułatwić fotografowanie, wokół samolotów nie zamontowano żadnych barierek! Dodatkowo przy niektórych maszynach w specjalnych malowaniach ustawiono platformy, które pozwalały na fotografowanie z większej wysokości.
Oprócz klucza historycznego zaprezentowano również kilka F-4 w „zwykłym” obecnie obowiązującym malowaniu. Jedną z maszyn ustawiono w otwartym schrono-hangarze. Na wystawie pojawiły się również ostatnie dwa Phantomy z jednostki testowej WTD61. Jeden „zwykły”, ale z bogatym i bardzo niestandardowym zestawem podwieszeń, a drugi w efektownym pomarańczowo-czarnym malowaniu okolicznościowym z naniesionym na stateczniku poruszającym hasłem „Don’t let me die, I want to fly!”.
Powoli dzień spotterski dobiegł końca, a my ruszyliśmy do miejsca zamieszkania, aby zgrać zarejestrowany materiał i przygotować się na następny dzień.
Wielki Finał
Podobnie jak w dzień poprzedni, jedynym sposobem aby dostać się na teren bazy był przyjazd specjalnym autobusem kursującym z wyznaczonych parkingów.
Aby mieć możliwość spokojnego wybrania miejscówki, postanowiliśmy dotrzeć jak najwcześniej. Plan dnia przewidywał dwa bloki pokazów w locie: od 11.00 do 12.30 oraz od 14.00 do 15.30. Dzień powitał nas niskim pułapem chmur i lekką mżawką… czyli standard. Prognozy jednak przewidywały zmianę pogody na trochę lepszą bliżej południa, więc była nadzieja. Niestety zapowiadano również zmianę kierunku wiatru, a to już komplikowało trochę sprawy. Musieliśmy wybrać takie miejsce, które dawało nam jak największe możliwości bez względu na to, z której strony pasa będą odbywać się starty. Wybraliśmy miejsce maksymalnie uniwersalne, tj. na wysokości wieży. Gdy dotarliśmy już do celu okazało się, że nie tylko my mieliśmy takie dylematy. Wokół rozstawiło się wielu naszych „sąsiadów” z poprzedniego dnia.
Phantom Pharewell nie miał statusu pokazów lotniczych, a jedynie pikniku lotniczego (dnia otwartego w bazie). Nie spodziewaliśmy się wiec jakiegoś bogatego programu w powietrzu, poza oczywiście finałowym pożegnaniem Phantomów. Z opublikowanych na stronie informacji wynikało, że możemy się spodziewać kilku samolotów historycznych, pokazu śmigłowca Bo-105, no i oczywiście F-4 i Typhoona.
Tuż przed rozpoczęciem pierwszego bloku pokazów wykołowano replikę trzypłatowego Fokkera DR-1 w barwach osobistych „Czerwonego Barona” von Richthofena – oficjalnego patrona jednostki. Maszyna miała dać pokaz w powietrzu, ale ostatecznie go odwołano ze względu na silny wiatr. A wiało solidnie. Przekonali się o tym piloci leciwego Stermana i Jungmanna, którymi mocno rzucało podczas lądowania. Nie ma co ukrywać, że pomimo swojej klasycznej urody, prezentujące się dwupłaty nie przykuły większej uwagi publiczności. Wiara czekała na „palniki”. Trochę lepiej było już podczas pokazu Bo-105. Ta mała zwrotna maszyna swoimi karkołomnymi, jak na ten typ statku powietrznego ewolucjami zwróciła na siebie uwagę. Kiedy po udanym pokazie śmigłowiec „schodził ze sceny”, na wschodnią stronę pasa wykołował nieduży biały samolot. Charakterystyczna, trochę nieforemna sylwetka… to mógł być tylko A-4 Skyhawk! Po cichu liczyliśmy, że będzie go można tu zobaczyć w locie. Wittmund to jedyne miejsce w Europie gdzie stacjonują te samoloty. Słynne z czasów wojny wietnamskiej i izraelsko-arabskich konfliktów szturmowce należą do amerykańskiego oddziału firmy BAE Systems. Ich głównym zadaniem tutaj jest holowanie celów powietrznych. Było to nasze pierwsze, długo wyczekiwane spotkanie z A-4, więc bardzo się ucieszyliśmy. Kilka godzin wcześniej podziwialiśmy innego Skyhawka ustawionego na wystawie statycznej. Co ciekawe, tamten nosił jeszcze charakterystyczne zielono-piaskowe malowanie Izraelskich Sił Powietrznych (oczywiście już bez oznaczeń państwowych). Chwila oczekiwania… i A-4 był już w powietrzu. Pilot zaprezentował nam swoją maszynę w kilku przelotach. Było bardzo wolno z wypuszczonym podwoziem i hakiem oraz bardzo szybko. Rozpędzający się w płytkim nurkowaniu A-4 wydawał niesamowity dźwięk. W pewnym momencie pilot wyprowadził samolot ze strefy lotniska kończąc pokaz. Podczas gdy na gorąco komentowaliśmy po raz pierwszy widzianego w locie Skyhawka, w kierunku zachodniego krańca pasa ruszyły wozy strażackie i pojazdy ratownicze. „Oj! to chyba nie są ćwiczenia…” – padło gdzieś z boku. Po chwili na drodze podejścia pojawiła się sylwetka białego samolotu. Pilot szybko sprowadził maszynę na ziemię i wylądował z wykorzystaniem haka i lin hamujących. A-4 zatrzymał się prawie w miejscu. Sytuacja musiała być chyba niegroźna, bo po krótkiej kontroli samolot bezpiecznie przekołował na płaszczyznę postojową. Tak skończyło się nasze pierwsze spotkanie ze sławnym Skyhawkiem. Szkoda, że tak krótko, ale dobre i to.
Po krótkiej przerwie w pokazach czekało już nas tylko „danie główne”: F-4 Phantom II. W pewnej chwili zorientowaliśmy się, że gdzieś zniknęły te ciężkie szare chmury, wyszło słońce i pojawiło się błękitne niebo. To się nazywa organizacja! ;). Im bliżej było finału, tym bardziej gęstniała atmosfera. Po raz kolejny sprawdzaliśmy ustawienia, wymienialiśmy baterie na pełne. To co się miało wydarzyć, miało być wyjątkowe i już NIGDY nie miało się powtórzyć. Nikt nie chciał tego zepsuć.
Wreszcie ruszyli! Powoli, majestatycznie, drogą kołowania tuż przy linii publiczności przedefilowały Phantomy klucza historycznego. Po dotarciu na zachodni skraj pasa samoloty ustawiły się dwójkami. „Pójdą dwójkami…?” – zastanawialiśmy się. Po chwili samoloty ponownie ruszyły, jednak jeszcze nie do startu. Ustawione w szyku, z otwartymi kabinami przejechały powoli przez całą długość pasa. Taki mini marsz słoni ;). Po efektownej nawrotce po wschodniej stronie, ponownie ustawiły się do startu. Owiewki poszły w dół, pojawiła się chmura czarnego dymu za samolotami i w krótkich odstępach wszystkie cztery maszyny wzniosły się w powietrze. Po chwili oczekiwania powróciły już w pełnej formacji. Cztery ciemne smugi dymu znaczyły niebo. Maszyny szły z minimalną prędkością, otwartym podwoziem i wypuszczonym hakiem. Pięknie! Zmiana formacji i nastąpił kolejny przelot. Chciało się, aby to trwało jak najdłużej. Dookoła słychać było tylko entuzjastyczne reakcje widzów i strzelające jak oszalałe migawki aparatów. Ciekawe ile zdjęć zapisało sie wtedy w promieniu 100 metrów? 😉 Na horyzoncie znów pojawiły się dymy. Szykował się kolejny przelot. Ale teraz było jakoś inaczej. Tak, tym razem formacji asystowały dwa Typhoony. To przecież ten typ zastąpi wkrótce poczciwe Phantomy w schrono-hangarach bazy Wittmund.
Gdy cała formacja znalazła się przed nami, efektownym ostrym wznoszeniem odłączyły się Typhoony. Teraz to był już ich teren. Piloci nowych maszyn również postanowili przywitać się z publicznością. Niskie przeloty, do tego markowane lądowania z odejściem na ostrych kątach wzbudziły aplauz u obecnych. Nikt nie miał wątpliwości, że nowe maszyny z pewnością godnie zastąpią odchodzące do „cywila” F-4. Typhoony zrobiły jeszcze jeden przelot i podeszły do lądowania. To był piękny spektakl. Fakt, chciałoby się, żeby trwał dłużej , ale dobre i to. Już tylko dla tych chwil warto było tu przyjechać. Kiedy przy barierkach zaczęło się robić luźniej, a my zastanawialiśmy się, co robić dalej, na horyzoncie po wschodniej stronie pojawiły się… cztery grube smugi czarnego dymu! To jeszcze nie koniec! Ci panowie jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa! Przestrzeń nad lotniskiem znowu przejęły Phantomy! Przeleciały na dużej prędkości i rozeszły się w efektownym ostrym wznoszeniu. Rozpoczęły się harce nad lotniskiem. Trzy maszyny, jedna za drugą przeszły nisko nad pasem. Takich kosiaków na oficjalnej imprezie jeszcze nie widzieliśmy. Po tym przyszedł czas na markowane przyziemienia. Dotknięcie kołami powierzchni, dopalacze i ostrym skrętem w lewo zejście z osi pasa. Huk rwący powietrze, dopalacze i zapach lotniczego paliwa!!! Będziemy to pamiętać bardzo długo! Po tych szaleństwach formacja „grzecznie” zeszła do lądowania. Brawo, brawo, brawo! Takiego zakończenia się nie spodziewaliśmy… Zakończenia?…. a gdzie podział się prowadzący? Jakby w odpowiedzi nad lotniskiem na dużej prędkości przemknął niebiesko-złoty F-4. Przypomniał nam się napis umieszczony na jednej z maszyn na statyce: „Don’t let me Die! I want to fly!” W swoim pożegnalnym locie załoga postanowiła wykorzystać swój czas do maksimum. Zaserwowała nam jeszcze kilka przelotów, wolno, szybko, nisko… potem touch and go i ostro w lewo. Wreszcie przelot z machaniem skrzydłami na pożegnanie i finalne (symbolicznie) lądowanie. Ostatnim lądującym F-4 w czasie tego pokazu była maszyna nosząca numer… 37-01. Czy jest potrzeby jeszcze jakiś komentarz…? First in, last out! Tak zapisała się ostatnia karta czterdziestoletniej historii myśliwca F-4F Phantom II w służbie Niemieckich Sił Powietrznych. Wszystkie biorące w tym pożegnalnym pokazie samoloty zostały zaparkowane na eksponowanym miejscu naprzeciw wieży. Tam zebrały się wszystkie załogi. To było przecież również ich święto. Nadszedł czas na zdjęcia, gratulacje… i łzy wzruszenia.
Marzenie (zamiast podsumowania)
Phantom Pharewell to była wyjątkowa impreza. Takich lotniczych emocji nie było nam dane przeżyć jeszcze na żadnych pokazach lotniczych. Ciężko jest zatem próbować oceniać ją w kategoriach „klasycznych” pokazów. Nie miało znaczenia, jaka była organizacja, choć była świetna. Nie było istotne, jakie dodatkowo latały samoloty, choć poza Phantomami w powietrzu niewiele było do oglądania. Liczyła się natomiast ta wyjątkowa chwila i to, że mogliśmy być jej uczestnikami. Do domu wyruszyliśmy zadowoleni, nasyceni lotniczymi emocjami i, co tu kryć, trochę wzruszeni. Na koniec zrodziło się w nas nieśmiałe marzenie. Za kilka lat Polskie Siły Powietrzne też będą żegnać podobnego do F-4 powietrznego weterana. Już niedługo rozstaniemy się z naszymi poczciwymi „Sukami”. Marzy nam się, aby zdołano przygotować im równie piękne pożegnanie.
Przemek „Youzi” Szynkora