MAŁOPOLSKI PIKNIK LOTNICZY – REAKTYWACJA (Polska, EPKC)

Kiedy w ubiegłym roku nagła zmiana przepisów ULC dosłownie „za pięć dwunasta” wymusiła odwołanie Małopolskiego Pikniku Lotniczego, mogło się wydawać, że ta jedyna w swoim rodzaju impreza lotnicza nieodwołalnie przejdzie do historii. Jedyna w swoim rodzaju – gdyż trudno by wskazać inną, która rozgrywałaby się w samym centrum miasta (powiedzmy – centrum w szeroko rozumianym znaczeniu tego słowa), do tego w tak niezwykłej scenerii jak tereny krakowskiego Muzeum Lotnictwa Polskiego. Z tym większą radością przyjęliśmy wiadomość, że VIII Małopolski Piknik Lotniczy jednak dojdzie w tym roku do skutku – choć ze względu na „konkurencję” związaną z futbolowymi Mistrzostwami Europy, jego termin przeniesiono z czerwca na pierwszy weekend września.

Niestety w pierwszy dzień Pikniku wszystko zdawało się wskazywać na to, że pech nie opuszcza imprezy. Padający co chwila deszcz i niska podstawa chmur – wszystko to sprawiło, że niektórzy z uczestników w ogóle nie byli w stanie dolecieć na czyżyńskie lotnisko, a ci którzy dotarli na nie wcześniej, i tak pozostawali uziemieni, bez zgody na start. Organizatorzy musieli opóźnić rozpoczęcie pokazów, z nadzieją że w ogóle będzie co rozpoczynać. Po dłuższym czasie oczekiwania w powietrze wzbił się RWD-6 (samolot jak najbardziej „na miejscu”, zważywszy na fakt, iż w tym roku przypada 80. rocznica zwycięstwa w Challenge’u w 1932 r.), dając miły oku pokaz w locie. Tyle że latający nad nami „erwudziak” był… modelem RC, a i tak zapowiadało się, że przez dłuższy czas będzie on jedynym statkiem powietrznym, jaki będzie mógł oderwać się od ziemi.

Jednak w końcu cierpliwość widzów została nagrodzona – podstawa chmur podniosła się na tyle, że można było zacząć loty. Zaczęły się one od policyjnego śmigłowca PZL Kania, który zademonstrował akcję desantowania grupy antyterrorystycznej. Kilkanaście minut później w powietrze wzbił się jeden z bardziej niezwykłych statków powietrznych – wiatrakowiec Celier Aviation Xenon 2. Pokaz możliwości tej maszyny – szybki start, ciasne zwroty, autorotacja, krótkie lądowanie – sprawiał wrażenie, jakby pilot postanowił wykazać wyższość wiatrakowców jako takich nad samolotami jako takimi. I – zdaniem piszącego te słowa – w znacznej mierze mu się to udało.

Czas cofnął się o kilkadziesiąt lat, gdy na niebie zaczęły krążyć dwa latające zabytki – lekkie Pipery Cub, z których jeden nosił oznaczenia amerykańskiego lotnictwa z czasów II Wojny Światowej i biało-czarne pasy inwazyjne na skrzydłach i kadłubie. W tym momencie, w ramach dodatkowych efektów akustycznych, z ziemi nieopodal pasa zaczęły dobiegać głośne eksplozje i odgłosy wystrzałów. To swój własny program towarzyszący wydarzeniom w powietrzu rozpoczęły grupy rekonstrukcyjne (nasi walczyli z Niemcami; nasi przegrali potyczkę, ale wygrali wojnę).

Jeszcze tylko kilka przelotów błękitno-granatowego Socata Rallye (pierwowzoru naszego PZL Koliber)… i nagle zadymiło. Prawdziwa zasłona dymna spowiła większą część pasa startowego z przyległościami. Właśnie w ten sposób – obracając się w miejscu o 360 stopni, z włączoną wytwornicą dymu – zaanonsował swoją kolej stały gość Pikniku i dobry znajomy wszystkich fanów lotnictwa i imprez lotniczych, Jurgis Kairys na swoim Su-26. A potem wystartował. I znów, jak tyle razy przedtem, w ciągu 10 minut, ciągnąc za sobą smugę dymu, udowodnił wszystkim zgromadzonym w Czyżynach, że grawitacja jest przereklamowana, a praw aerodynamiki nie należy brać zbyt dosłownie. I wylądował, znów pokrywając przy tym otoczenie chmurą białego dymu.
Dym w znacznych ilościach zdawał się być swoistym, dodatkowym „uczestnikiem” Pikniku. Z pewnością nie pożałowali go widzom Ioan Postolache i Daniel Stefanescu – inaczej mówiąc rumuński team Aerobatic Yakers. Czyli formacja dwóch Jaków-52TW, pomalowanych hm… trochę tak, jakby Forţele Aeriene Române z czasów II Wojny Światowej brała udział w walkach nad północną Afryką. Tyleż fantazji, co przywiązania do narodowej tradycji. Rumuńskie Jaki wystartowały parą i dały niezwykle widowiskowy pokaz akrobacji, który – jak się miało okazać – był uwerturą do późniejszego popisu.

Zanim jednak do niego doszło, publiczność miała nieco oddechu, oglądając w bez porównania spokojniejszych przelotach motolotnie oraz lekkie i ultralekkie samoloty turystyczne i szkolne, jak m.in. słoweński Pipistrel Virus SW czy czeski Allegro 2000. Grupa Aeroklubu Warszawskiego 3AT3 zaprezentowała się w formacji trzech szkolnych Aero AT3. Wśród ultralightów znalazły się też śmigłowce – zespół dwóch włoskich CH7 Kompress zademonstrował prawdziwy taniec w powietrzu. Nie zabrakło też jedynego na imprezie dwusilnikowca – najpiękniejszej, zdaniem niżej podpisanego, maszyny na Pikniku – czteromiejscowej dyspozycyjnej Orki, niekonwencjonalnej (dwa pchające śmigła, drzwi otwierane do góry jak w Mercedesie 300 SL z lat 50.) konstrukcji Edwarda Margańskiego.

Pierwszy dzień Pikniku zakończyły dwa mocne akcenty. Pierwszym z nich była para czerwonych Zlinów 50LS, czyli Wojciech Krupa i Piotr Haberland z Grupy Akrobacyjnej Żelazny. Drugim zaś – ponownie Jurgis Kairys, tym razem w towarzystwie Air Bandits. Powietrznymi Bandytami byli oglądani już wcześniej Rumuni z Aerobatic Yakers. Oba zespoły dały popis niezwykle dynamicznej grupowej akrobacji, której towarzyszyła – jakżeby inaczej – nadzwyczaj obfita ilość dymów, puszczanych zarówno w locie, jak i na pasie podczas kołowania.

Fatalna pogoda, panująca w południowej Polsce przez całą sobotę, w znacznej mierze utrudniła życie wszystkim: organizatorom (poprzez opóźnienie i nieuniknione zubożenie programu, nie wspominając już o niższej niż oczekiwana frekwencji), widzom i nam – fotografom. Jednolicie szarobure niebo, kiepskie światło, a do tego nieuchronnie zapadający zmrok podczas ostatnich punktów programu – nie da się ukryć, że sobota nie była fotograficznym dniem marzeń. Do zdecydowanych plusów należało natomiast zaliczyć miejscówki: oprócz górki tuż przy końcu (lub początku, zależy jak patrzyć) pasa startowego, którą zajęli fotografowie z akredytacją prasową, dzięki uprzejmości organizatorów dwóm z nas udało się wejść na stojankę, gdzie mogliśmy przemieszczać się w rozsądnych granicach (i z zachowaniem zasad bezpieczeństwa) nawet w bardzo niewielkiej odległości od krawędzi pasa.

Mieliśmy nadzieję, że następny dzień będzie lepszy – zwłaszcza że prognozy pogody na niedzielę obiecywały nie tylko brak deszczu, ale nawet sugerowały, że może nam zaświecić nad Krakowem słońce. Wyglądało to całkiem optymistycznie.

Prognozy sprawdziły się częściowo. Słońca i błękitnego nieba co prawda nie było, ale deszczu też nie. Było za to zdecydowanie jaśniej, niebo nie było szarobure, tylko po prostu szare, a chmury wisiały ewidentnie wyżej. Pierwszy efekt tego stanu rzeczy dał się odczuć już przy przekraczaniu bramy Muzeum: na Piknik ciągnęły prawdziwe tłumy (skądinąd i w sobotę widzów było całkiem sporo, jak na panującą aurę). Z naszego punktu widzenia istotniejsze było to, że pokazy mają wreszcie szansę trzymać się ustalonego programu, zacząć się – i zakończyć – bez opóźnień i odbędą się w lepszych warunkach oświetleniowych. I tak się też stało – warunki, acz nie idealne („oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba” – jak śpiewał Klasyk), były zauważalnie lepsze niż w sobotę. Zarówno do fotografowania, jak i – przede wszystkim – do latania.

Pierwotnie niedzielne pokazy stanowić miały w zasadzie powtórzenie pokazów sobotnich. Jednak dopiero drugiego dnia imprezy widzowie mieli okazję zobaczyć efektowną akrobację żółtej Extry 300, pilotowanej przez dobrze znanego bywalcom krakowskiej imprezy Uwe Zimmermanna z Niemiec. Również dopiero w niedzielę dwukrotnie wzbijał się w powietrze latający „flagowiec” Muzeum Lotnictwa – dwumiejscowy Jak-18.

Dzięki wyższej podstawie chmur w drugim dniu Pikniku jego uczestnicy – a dotyczy to przede wszystkim akrobatów – mieli większą swobodę manewrów, zwłaszcza tych w pionie. Dało się to odczuć – zarówno w przypadku Jurgisa Kairysa, jak i Powietrznych Bandytów. Tak jak poprzedniego dnia ich wspólny pokaz zaczął się od jednoczesnego startu z dwóch przeciwnych kierunków: z prawej strony para Jaków, naprzeciw nich Su-26 Kairysa. Huk silników, rozbieg. Jaki podrywają się w powietrze ciągnąć za sobą smugi dymu. Z niespełna sekundowym opóźnieniem (przynajmniej takie wrażenie to sprawiało) litewski lotnik przelatuje wznosząc się, dokładnie pomiędzy smugami pozostawionymi przez samoloty Bandytów. Mocne. A później – niesamowite połączenie znakomitej zespołowej akrobacji i czegoś w rodzaju pozorowanej walki powietrznej. A potem lądowanie, wszystkie trzy samoloty podkołowują na środek pasa, jeden przy drugim i – oczywiście – wszystkie trzy jednocześnie włączają wytwornice dymu. I wkrótce całkowicie znikają w jego kłębach.

Jakkolwiek litewsko-rumuński pokaz akrobacji był najwyższej próby, osobiście jestem zdania, że niedziela należała nie do nich, a do Żelaznych, którzy dali prawdziwy show. Najpierw dynamiczny solowy występ Wojciecha Krupy na Zlinie 50 LS, a w chwilę po jego wylądowaniu start (za Zlinem 526F) szybowca MDM-1 Solo Fox z Jerzym Makulą za sterami. A tuż za nim – start parą Zlinów Krupy i Haberlanda.

Akrobacja szybowcowa w wykonaniu Jerzego Makuli, na pierwszy rzut oka „spokojna” – zapewne z racji stosunkowo niewielkiego pułapu początkowego – robiła tak niesamowite wrażenie (podkładem muzycznym, co podaję na ryzyko lepiej ode mnie zorientowanego 13-latka, zajęła się Adele), że po raz pierwszy tego dnia Jan Hoffmann z Muzeum Lotnictwa, który prowadził konferansjerkę podczas całej imprezy, na moment przestał mówić.

Podczas bodaj przedostatniego przelotu Foxa nad pasem nastąpił moment, który dosłownie wbił mnie w ziemię: mijanka szybowca i Zlina pilotowanego przez Wojciecha Krupę. Bardzo bliska mijanka. A w jej trakcie szybowiec leciał w pozycji odwróconej. TO było mocne. A potem jeszcze pierwszorzędny pokaz akrobacji pary Krupa-Haberland. I lądowanie. Uff… (Później miało się okazać, że to nie był ostatni występ „Żelaznej” dwójki tego dnia. Czerwone Zliny 50 wystartowały raz jeszcze – na samo zakończenie Pikniku.)

Po tym występie kolejne demonstracje możliwości samolotów lekkich, ultraligthów, wiatrakowców i ponadczasowego An-a-2 były już stopniowym wygaszaniem imprezy. Samoloty zaczęły stopniowo odlatywać ku macierzystym lotniskom.
Na ziemi nasi walczyli z Niemcami. Niemcy wygrali potyczkę, ale przegrali wojnę.
Zza chmur wyszło słońce.

Marcin „Spad” Parzyński