DUXFORD BATTLE OF BRITAIN AIR SHOW 2018 (Wielka Brytania, EGSU)

Miało padać. Prognozy pogody na weekend 22 i 23 września 2018 roku przewidywały w okolicach Duxford głównie deszcz, a w niedzielę opad ciągły. Rozsądek nakazywał pozostanie w domu, szczególnie że nasz powrót mógł być problematyczny. W nocy z niedzieli na poniedziałek w południowej Polsce zapowiadano porywisty wiatr, który mógł uniemożliwić lądowanie w Katowicach. Aha, bo nie napisałem, że to miał być taki dwudniowy wypad na pokazy do Anglii.

Jak przystało jednak na prawdziwych lotniczych świrów, w sobotę wsiadamy w Katowicach do samolotu. Po ponad dwóch godzinach jesteśmy w Luton a stamtąd samochodem mamy już tylko 50 minut do Duxford. Tak w każdym razie pokazuje nawigacja. Wszystko idzie prawie zgodnie z planem aż do momentu, gdy do Imperial War Museum mamy jakieś 6 mil. Zaczyna się korek. Jeszcze przez chwilę łudzimy się, że to może jakiś traktor wyjechał na drogę, ale szybko okazuje się, że to jednak korek do Duxford. Czyli jednak to, że na miesiąc przed imprezą wszystkie bilety były już wykupione, to nie był przypadek. A poza tym to od kiedy na pokazy jedzie się na godzinę 10!

No nic, na pokazach jesteśmy około 11. Jakieś pół godziny wcześniej zaczęło padać. Odpuszczamy wejście na Flightline Walk (spacer wśród samolotów biorących udział w pokazach). Po pierwsze czasu do rozpoczęcia lotów nie zostało za dużo (początek planowano na 12:45), a po drugie większość samolotów ma złożone pokrowce na kabinach i silnikach i to trochę psuje efekt. Tradycyjnie odwiedzamy American Air Museum żeby przywitać się z Blackbirdem, potem krótki rekonesans wśród stoisk z lotniczymi pamiątkami i już w zasadzie trzeba gdzieś zająć jakieś miejsce. Za chwilę zaczną się pokazy, więc jeszcze tylko kilka łyków Spitfire’a (to takie piwo) i „selfi” na „fejsa”, dzięki któremu dowiadujemy się, że nasi są też „za płotem”. Oczywiście cały czas pada.

Na południowym horyzoncie majaczą jakieś kropki. Po chwili kropki stają się 16 Tiger Mothami, które lecą w formacji tworzącej liczbę 100. To dla upamiętnienia setnej rocznicy powstania Royal Air Force (RAF). Po chwili na niebie pojawia się Eurofighter Typhoon w pokazie indywidualnym a po nim jakby specjalnie dla kontrastu, pochodzący z I wojny światowej Bristol F.2b Fighter. Z nieba cały czas kapie deszcz, ale chmury są wysoko i widzialność jest dobra, więc program jest realizowany bez zakłóceń. Kolejni uczestnicy to mieszanka typów z różnych okresów, razem ponad 70 samolotów. Przeważają samoloty bojowe, ale jest też trochę maszyn treningowych i transportowych.

Nie będziemy tu wymieniać wszystkich samolotów, niektóre możecie spróbować rozpoznać na zdjęciach. Wspomnieć jednak musimy o wspólnym przelocie Lacastera, Tornada i najnowszego samolotu RAF – F-35B Lightning II. Przelot ten symbolizował swego rodzaju zmianę pokoleń. Gdy podczas II wojny światowej powstawał słynny 617 dywizjon RAF, wyposażony był w Lancastery. W 2014 roku dywizjon pożegnał swoje Tornada i oficjalnie został rozwiązany, jednak gdy RAF otrzymał swoje pierwsze Lightningi II jednostkę utworzono ponownie. Pokazy w Duxford są też ostatnimi, na których oglądamy brytyjskie Tornada w powietrzu. Wkrótce samoloty te zostaną wycofane a ich rolę przejmą Typhoony i Lightningi.

Jak przystało na duże pokazy, nie mogło zabraknąć zespołu Red Arrows. Redsi jak zwykle są perfekcyjni, a pokaz kończą wymalowaniem na niebie liczby „100”.

Ale to nie Czerwone Strzały kończą dzień. Wrześniowe pokazy w Duxford słyną z jak to nazywają Anglicy „mass Spitfire flypast”, czyli grupowego przelotu Spitfire’ów różnych wersji. W tym roku jest ich aż 19. 18 „Spitów” tworzy formację 6 trójek, a 19 zabawia publiczność gdy pozostałe samoloty formują szyk. Oczywiście cały czas pada.

W niedzielę też pada i to już zdecydowanie. Część samolotów jeszcze poprzedniego wieczora wróciła na swoje lotniska. Ci co nie polecieli, pochowani są w hangarach. Na Flightline Walk stoi zaledwie kilka samolotów, więc dzisiaj też odpuszczamy sobie spacer w deszczu.

Na szczęście w Imperial War Museum jest co zwiedzać, więc nie mokniemy, tylko odwiedzamy po kolei budynki muzeum. Tymczasem organizatorzy cały czas zapewniają, że pogoda się poprawi i pokazy się odbędą. Trzymamy za słowo.

Gdy do rozpoczęcia pokazów pozostaje niecała godzina, przestaje padać. Na północno-zachodnim horyzoncie pojawia się nawet kawałek błękitnego nieba. Z każdą chwilą chmur ubywa i coraz odważniej świeci Słońce. Tak jak wczoraj, pokazy rozpoczynają „setką” Tiger Mothy. Program jest identyczny jak wczoraj, z tym że niektóre pokazy odbywają się w okrojonym składzie, a niektórych prezentacji nie ma w ogóle. Powodem jest nie tylko nieobecności uczestników, którzy wczoraj polecieli do domu, ale też silny wiatr, który pojawił się niestety wraz z błękitnym niebem i cumulusami. Dla niektórych samolotów wijący z boku wiatr może być niebezpieczny przy lądowaniu, więc właściciele wolą nie ryzykować.

Specjalnie jednak nie ubolewamy nad nieobecnością niektórych uczestników, bo pogoda zrobiła się w zasadzie idealna do fotografowania (no może poza tym wiatrem). Im bliżej wieczora tym Słońce świeci coraz bardziej z boku, jest dość zimno, więc termika nie psuje ujęć, a spiętrzone cumulusy tworzą miejscami ciekawe tło.

Ponownie „setką” kończą swoją prezentację Red Arrows, ale koniec pokazów należy znowu do Spitfire’ów. Dzisiaj jest ich „tylko” 13 (i 14 solista). Po pierwszym przelocie formacji wsiadamy do samochodu i wyjeżdżamy z muzeum żeby uniknąć korków w drodze do Luton. Przelatujące „Spity” odprowadzaną nas jeszcze przez kilka kilometrów. Lubimy takie pożegnania.

Lucjan „Acroluc” Fizia