BODO INTERNATIONAL AIR SHOW 2012 (Norwegia, ENBO)

Weekend 16-17 czerwca 2012 zapowiadał się cudownie, choć na początku było zgoła inaczej. O pokazach w malowniczym Bodø położonym na północnym zachodzie Norwegii wiedzieliśmy już pod koniec zeszłego roku. Entuzjazm w narodzie był… praktycznie zerowy. Jednak im bliżej terminu pokazów, tym poruszenie stawało się coraz większe. Doszło do tego, że do Bodø pojechała zgrana 7-osobowa ekipa SPFL na czele z Eskimosem, który zadekował się w kraju Wikingów kilka dobrych lat temu i był dla nas przewodnikiem, tłumaczem i, co chyba najważniejsze, organizatorem całego przedsięwzięcia, bez którego pewnie do tego wyjazdu by nie doszło. Jeszcze raz wielkie dzięki Grzesiu za wszystko! 🙂

Cała zabawa rozpoczęła się w środę 13 czerwca, kiedy to poleciałem do Oslo, gdzie przywitał mnie Eskimos i skąd mieliśmy udać się w dłuuuuuugą, ale jakże piękną podróż do Bodø przez całą (jak się później okazało… przez pół :P) Norwegię na kółkach. Wszak 1600 km nie przejeżdża się w pół dnia, a i trzeba znaleźć przerwę na odpoczynek. Podczas gdy przemierzaliśmy kolejne kilometry norweskich dróg otoczeni cudownymi widokami, reszta ekipy jeszcze nawet nie myślała o pakowaniu walizek 😉 Mieli dolecieć bezpośrednio do Bodø czwartkowym popołudniem/nocą, rozbici na 2 samoloty.

Całe szczęście dotarliśmy z Eskimosem na nasz kemping dobre 2h przed przylotem pierwszej podgrupy, co nie było łatwym zadaniem zważywszy na fakt, że postojów było sporo. Nie chodzi nawet o przerwy na focenie krajobrazów, których było wiele, ale chociażby o stado reniferów spacerujących po drodze 🙂 Nie mówiąc już o łosiach, które podobno są zmorą tubylców. Niemałą rolę w naszym dotarciu na czas odegrał samolot, który rozkraczył się na lotnisku w Oslo przed samym odlotem. Podstawienie drugiego zajęło trzy kwadranse, dzięki czemu zyskaliśmy nieco czasu i mogliśmy spokojnie rozpakować walizki, rozlokować się w domkach, obejrzeć kawałek meczu w TV i, co najważniejsze, wyjechać po naszych na lotnisko.

Koło 19:30 ujrzeliśmy 3 znajome twarze przy taśmach bagażowych. Po ciepłym przywitaniu i odebraniu kluczyków od wynajętego auta ruszyliśmy w drogę na kemping, po drodze rozkoszując się malowniczymi widokami i… jasnym niebem jak na tę porę 🙂 Choć najlepsze w tej kwestii było dopiero przed nami.

Kilka godzin wolnych na kempingu i koło północy ruszyłem w drogę na lotnisko po pozostałą dwójkę. Hesja z markiem, chociaż dolecieli o czasie i bezpiecznie, to również nie bez przygód. Okazało się, że walizka marka… została na lotnisku w Oslo 🙂 Nie chodziło już nawet o ciuchy, ale bardziej o polskie przysmaki, którymi mieliśmy uraczyć Eskimosa wygonionego wszak na obczyznę. Trudno, musiał poczekać – walizka miała przylecieć pierwszym SASem następnego dnia (co też nastąpiło – nawet przywieźli ją bezpośrednio na kemping i zostawili na recepcji). I tu nadszedł czas na pierwszy szok – północ i… jasno jak u nas w lato o 20:00 🙂 Co lepsze, ciemniej nie było ani przez chwilę naszego całego pobytu w Norwegii. W Bodø, położonym ok. 300km za kołem podbiegunowym, w zasadzie przez cały czerwiec i pierwszy tydzień lipca jest dzień polarny. Skutkuje to tym, że o 2-3 w nocy można spokojnie odpalić grilla przy ciepłym świetle słoneczka i śpiewie ptaków, co ochoczo czyniliśmy. Podsumowując, koło 1:00 w nocy byliśmy już w pełnym składzie.

Piątek, jak to zazwyczaj bywa, był dniem treningów. Dzień ten spędziliśmy po spottersku – pod płotem, rozmawiając z tubylcami i lokalną prasą internetową, dla których byliśmy swojego rodzaju ciekawostką – 7 chłopów ubranych tak samo, ze sprzętem foto, w dodatku z Polski, nieczęsty widok w tak odległej krainie, jaką bez wątpienia jest miasteczko Bodø. Minusem, który tylko na początku zdawał się nim być, było słońce, a w zasadzie jego położenie. Dzień polarny powoduje, że nie ma możliwości robienia zdjęć ze słońcem w plecy, gdzie by się nie ustawić. Wszystko przez to, że słońce przez cały dzień świeci centralnie nad głową, poruszając się niejako trajektorią tęczy z jednej części horyzontu na drugą. Treningi dały nadzieję na fajne pokazy, tym bardziej że nie widzieliśmy jeszcze gwoździa pokazów w postaci szwedzkiego Viggena, który latanie na piątkowych treningach sobie odpuścił.

Pierwszy dzień pokazów rozpoczęliśmy dosyć niefortunnie, gdyż zjawiliśmy się na lotnisku za późno, co w połączeniu z kosmicznie długą kolejką do bramki wejściowej (która była, o zgrozo, tylko jedna na całe pokazy!) poskutkowało przepuszczeniem pokazu Belga, który był ustawiony w programie jako jedna z pierwszych atrakcji. Trudno, w końcu większość z nas widziała Belga już dziesiątki razy – można przeboleć. Na szczęście w porę otworzyli drugą bramkę, dzięki czemu przeszliśmy tę kolejkę w miarę sprawnie.

Pierwszą fajną rzeczą, którą zaobserwowaliśmy, były bodajże 4 spore górki na terenie lotniska, które w połączeniu z górami w tle i morzem od strony podejścia do jednego z końców pasa dawały mega podkład pod zdjęcia. Tak też było – byliśmy ponad startującymi/przyziemiającymi samolotami, nie mówiąc już o niskich przejściach. Cały dzień spędziliśmy na jednej z tych górek, położonej najbliżej środka pasa. Zresztą drugi dzień był podobny, tyle że wybraliśmy górkę najbardziej oddaloną od środka pasa, która z kolei była blisko strefy przyziemienia, w zasadzie prawie na początku pasa.

Żeby się już nie rozpisywać odnośnie samych pokazów, pokuszę się o kilka słów podsumowania. Pogodowo sobota była idealna – świecące słońce i świetne chmury dla kontrastu. Jedynie lekka walka z ekspozycją przez słońce na kontrze, ale pomijając ten aspekt zdjęcia robiły się same. W piątek mieliśmy kompletną żarówę, w niedzielę zaś padający deszcz. Jednak, wbrew pozorom, to właśnie na treningach działo się najlepiej na płatowcach. Oderwanie oderwaniem oderwanie poganiało, co zresztą można zaobserwować na zdjęciach. Co do programu pokazów – całkiem bogaty. Z solistów Norweg, Belg, Fin, Szwajcar, z zespołów Frecce, PS, sporo maszyn RedBulla, nie wspominając już o masie samolotów historycznych czy latającej łodzi pt. Catalina. No i oczywiście Viggen, który zasługuje na osobne wyróżnienie. Wszyscy z nas widzieli tę maszynę w locie po raz pierwszy w życiu i wywarła na nas ogromne wrażenie. Sylwetka w powietrzu, gracja, dźwięk silników, czy chociażby sam wygląd z wielkim wylotem na końcu kadłuba – przepiękna sprawa! Polecam każdemu fanatykowi lotnictwa, naprawdę warto zobaczyć tę maszynę w locie. Warto powiedzieć też o „pokazie nocnym”, który miał miejsce z soboty na niedzielę w zachodząco-wschodzącym pomarańczowym słońcu nad morzem. Fotograficznie marnie, gdyż wszystko latało baaaaardzo wysoko, ale za to mega widok dla oka. Szczególnie dwupłatowiec z dymami, którego mieliśmy okazję podziwiać na pokazach. Jemu akurat udało się zrobić fajną sesję, a podświetlone pomarańczem słońca dymy zrobiły całą robotę na zdjęciach.

Zniechęceni nieco niedzielną pogodą urwaliśmy się z pokazów na kilka godzin przed końcem, tym bardziej że większość ciekawszych dla nas punktów z programu zaliczyliśmy. Postanowiliśmy spędzić jeszcze chwilę czasu na kempingu z Eskimosem, który tego dnia udawał się w podróż powrotną do Oslo na kółkach, tylko tym razem już samotnie. Koło 18:00 pożegnaliśmy naszego polskiego Wikinga, a następnego dnia my, znowuż rozbici na 2 grupy, udaliśmy się w podróż powrotną do Polski drogą lotniczą. Widok Bodø zaraz po starcie zamknął kilkudniowy rozdział pt. Bodø International Air Show 2012, pokazów które prawdopodobnie były ostatnimi w tej malowniczo położonej miejscowości. Dowiedzieliśmy się, że baza ta ma być niestety zlikwidowana na przestrzeni kilku następnych lat. Przykro, ale tym bardziej jesteśmy zadowoleni, że udało nam się tam być. Niezapomniane przeżycie dla każdego z tam obecnych, które przykryło nawet środki, które trzeba było przeznaczyć, żeby się tam pojawić. Mnie osobiście te kilka dni zapadło w pamięć na zawsze, nie tylko ze względu na same pokazy, ale całą otoczkę, która towarzyszyła temu wyjazdowi. A tymczasem zapraszam do obejrzenia zdjęć, jest na co popatrzeć 🙂

Maciek „volt” Aleksandrowicz