Ostatniemu weekendowi maja mógł spokojnie w tym roku patronować Aleksander hr. Fredro, jako autor wiekopomnego dzieła, zaczynającego się od słów „Osiołkowi w żłoby dano…”. Zbiorowym osiołkiem byli w tym przypadku miłośnicy lotnictwa, którym dokładnie w tym samym czasie dano do wyboru dwie duże imprezy lotnicze: Aerofestival na poznańskiej Ławicy i 26. edycję pokazów Aviatická pouť w czeskich Pardubicach. Żeby nie podzielić smutnego losu Fredrowskiego zwierzątka, ofiary szwankującego procesu decyzyjnego, trzeba było wybrać którąś z propozycji (ewentualnie, w wersji hardcore, spędzić sobotę w bratniej Republice Czeskiej, a na niedzielę popędzić do Wielkopolski). Osobisty wybór niżej podpisanego mógł być tylko jeden – Pardubice.
Pokazy, określane niekiedy jako „małe Duxford”, albo – żeby przymiotnikiem „małe” nie deprecjonować imprezy – „czeskie Duxford” (tę drugą wersję zdecydowanie preferował konferansjer), są bodaj najlepszą w naszej części Europy sposobnością, by w jednym miejscu i czasie zobaczyć niezwykły zbiór latających zabytków oraz by usłyszeć niepowtarzalny dźwięk wielu Merlinów, Wrightów i Pratt & Whitneyów. W tym miejscu zapewne należałoby napisać coś w rodzaju „i nie mogło tam zabraknąć ekipy SPFL” – uznajmy więc, że niniejszym zostało to napisane.
Oficjalna część imprezy odbywała się w sobotę i niedzielę. Tym niemniej warto było na pardubickie lotnisko trafić już w piątek: brak tłumu widzów, możność nieskrępowanego poruszania się po stojance i hangarach, fotografowania z bliska zaparkowanych samolotów, porozmawiania z pilotami uczestniczącymi w pokazach, czy wreszcie obserwacja przylotów i treningów przed pokazami – to wszystko było nie do przecenienia. Zwłaszcza, że równie dobrze mogło się okazać, że z weekendowego fotografowania niewiele wyjdzie – nie bez powodu do zestawu obowiązkowego na każde Pardubice, bez względu na prognozy, należą kalosze, peleryna, okulary przeciwsłoneczne i krem z filtrem 30.
Tak jak w poprzednich latach, również tegoroczna edycja pokazów zdominowana była (ilościowo) przez ekipy spod znaku Czerwonego Byka. Red Bull zaprezentował zarówno część swojej imponującej „stajni” zabytkowych samolotów – srebrzysty B-25J Mitchell i F4U-4 Corsair – jak i maszyny bardziej współczesne: odrzutowy Alpha Jet (niezwykle efektownie wyglądający we wspólnych przelotach z dwoma wcześniej wspomnianymi), śmigłowiec Bo-105, którego pokaz akrobacji mieliśmy możność podziwiać, oraz już zupełnie współczesne, akrobacyjne Sbachy XA42 i Extra 300 SR zespołu Flying Bulls.
Lotnictwo II wojny światowej reprezentowane było również przez innych uczestników imprezy: doskonale znanego wszystkim obserwatorom jej poprzednich edycji, myśliwca P-51D Mustang „Excalibur” z Miroslavem Sázavským za sterami, a także innego starego znajomego – Spitfire’a LF Mk. XVIe TE184. Zwłaszcza temu ostatniemu warto poświęcić kilka słów. To ten sam Spitfire, który w 2014 roku przyleciał do Polski i brał udział w Małopolskim Pikniku Lotniczym, w barwach polskiego 308 Dywizjonu Myśliwskiego (ZF-U). Wówczas jednym z jego pilotów (obok właściciela maszyny Steve’a Steada) był Jacek Mainka – pierwszy Polak, latający na Spitfirze pod polskim niebem. Tym razem Spit pod kabiną prezentował kokardę Czechosłowackich Sił Powietrznych, a na burtach nosił oznaczenia VY – osobistego samolotu Wg Cdr Tomáša Vybírala, asa myśliwskiego II wojny i dowódcy Czechosłowackiego Skrzydła Myśliwskiego. A za jego sterami – na podobnej zasadzie jak Jacek Mainka dwa lata temu w Polsce, naprzemiennie ze Stephenem Steadem – zasiadł czeski pilot Radim Vojta. Później Radim pisał na swoim facebookowym profilu, że w tamtym momencie spełniło się jego wielkie chłopięce marzenie. I nie sposób w to nie uwierzyć.
Nie były to wszystkie drugowojenne warbirdy obecne w Pardubicach. Śnieżnobiałej łodzi latającej Consolidated PBY-5A Catalina (ściślej biorąc Canadian Vickers PBV-1A Canso-A), wyglądającej w powietrzu jak latająca definicja pojęcia „majestatyczność”, towarzyszył znany już tutejszej publiczności pokładowy Grumman TBM-3E Avenger w barwach US Navy. Z kolei Europejski Teatr Działań Wojennych reprezentował Jak-3, Jak-11 swoim „umaszczeniem” udający (chyba) Ławoczkina Ła-5, Polikarpow Po-2 a.k.a. „kukuruźnik” oraz jeden z „highlightów” tegorocznej edycji pokazów – Messerschmitt Me-262 Schwalbe (niestety nie oryginał, tylko znakomicie wykonana replika, ale co tam).
Bracia (nieco) mniejsi wyżej wymienionych – to North American AT-6D Harvard IIA w oznakowaniu SAAF, Boeing A-75N1 Stearman, North American T-28B Trojan, Ryan PT-22 Recruit i akrobacyjne „rodzeństwo przyrodnie” po wspólnym ojcu Bückerze Jungmannie: Tatra T.131 oraz CASA 1.131.
Wreszcie lotnictwo komunikacyjne, które także miało w Pardubicach swoich wybitnych przedstawicieli: „samolot wszech czasów” DC-3 w barwach Breitlinga (chciałoby się, żeby to była pierwsza jaskółka tej „stajni” na czeskiej imprezie; może niebawem doczekamy się wizyty Super Constellation?), niewielki dwusilnikowy Beechcraft C-45 Expeditor z 1942 roku oraz prawdziwa perełka z lat 30. – Lockheed Electra 10-A. Ten konkretny egzemplarz Electry został zakupiony w 1937 roku przez magnata przemysłowego Jana Antonína Baťę (tego od butów, ale nie tylko – słynne zakłady lotnicze w Zlinie również zostały przez niego założone) dla jego koncernu. W czasie II wojny światowej maszyna wykonywała zadania transportowe w Wielkiej Brytanii i Kanadzie, po wojnie 11 razy zmieniała właścicieli (przejściowo była własnością meksykańskiego przemytnika narkotyków), by wreszcie po 70 latach wędrówki i gruntownym remoncie wrócić do Czech. Obecnie Electra znów lata w swoich przedwojennych, srebrno-czerwonych barwach koncernu Baťa.
Żeby zamknąć listę głównych (bo dalece nie wszystkich) aktorów pardubickiej imprezy, należy wspomnieć jeszcze o grupie latających replik z Wielkiej Wojny – samoloty Nieuport 12, Sopwith Camel, Pfalz E.I, Fokker D.VIII i Fokker Dr.I z kilku czeskich ekip są zresztą regularnymi uczestnikami pokazów w naszej części Europy. Część z nich na stałe stacjonuje w Pardubicach.
Już z powyższej, mocno niekompletnej, wyliczanki widać, że program był bogaty. Na jego realizację duży wpływ miała pogoda, panująca w pokazowy weekend.
Z czysto fotograficznego punktu widzenia decyzja o wyjeździe na Aviaticką pouť oznacza udzielenie sobie odpowiedzi na pytanie – płot czy publika? Decydując się na pierwszą z opcji ma się więcej sposobności fotografowania samolotów, które znaczną część swoich prezentacji wykonują bezpośrednio nad głowami fotografujących. Dodatkowo południowa strona pasa sprawia, że słońce ma się za plecami. Z drugiej strony zajęcie miejsca w sektorze dla publiczności (lub – w przypadku posiadaczy akredytacji – w strategicznie umiejscowionej „zagrodzie” dla fotografów) daje, kosztem częściowej pracy pod słońce, większe szanse fotografowania kołujących samolotów, a także lepszego wykorzystania sytuacji, w której pewne elementy pokazów wykonywane są – dosłownie – „pod publikę” (dotyczy to zwłaszcza maszyn z I Wojny Światowej, które nie potrzebują przestrzeni połowy powiatu do zrobienia nawrotu). Bonusem znalezienia się w sektorze publicznym bywa też możliwość szybkiej rejterady pod dach w razie nagłej ulewy. Tak czy inaczej fotografowie mniej więcej w równych proporcjach dzielą się na tych „publicznych” i tych „podpłotowych” – czego dodatnim efektem jest większa różnorodność wykonanych zdjęć.
Nie zamierzam opisywać całego przebiegu pokazów po kolei – tym bardziej nie miałoby to sensu, że niektóre z samolotów startowały w różnych układach po kilka razy. Stąd – kilka luźnych wrażeń.
W kategorii „warbird solo” główną nagrodę tegorocznej Wielkiej Pardubickiej zdobył Mustang „Excalibur” pod Miroslavem Sázavským. Zaczął od mocnego wejścia – pojawiając się na sobotnim pokazie, z właściwym sobie fasonem, według reguły: bez zapowiedzi, na pełnym gazie, brzuch nisko przy ziemi, przez całą długość pasa, z ostrym wyjściem do góry na koniec. W kolejnych występach konsekwentnie utrzymywał ten styl, przez co chwile, w których widzowie musieli zadzierać wysoko głowy, nie były ani długie, ani liczne. Można by powiedzieć – żadna niespodzianka, on co roku tak lata. Ale zawsze przyjemnie się patrzy. A i spust migawki miło się naciska.
Skoro o niespodziance mowa – w tej kategorii nieoczekiwanym (wszak kategoria „niespodzianka” z definicji wyklucza istnienie faworyta) zwycięzcą została, zdaniem niżej podpisanego, ALCA. Aero L-159A ALCA. A dokładniej – dwie Alki (czy jakkolwiek to się pisze w odmianie), które najpierw przeprowadziły dynamiczny atak na cele naziemne, plując przy tym na potęgę flarami wśród efektownych eksplozji i innej pirotechniki, a potem wykonały może niezbyt długi, ale całkiem wdzięczny pokaz akrobacji parą. Kto wie, może niebawem obrodzi to powstaniem zespołu, choćby w rodzaju fińskich Midnight Hawks?
Kategoria „MOC” – zdecydowanie, ponad wszelką wątpliwość, niedzielne Balbo w wykonaniu trzynastu historycznych maszyn. Już sam ich start – jeden za drugim, w minimalnych odstępach czasowych – robił niesamowite wrażenie, przywodzące na myśl wojenne filmy lotnicze. Wrażenie, które mogło się tylko spotęgować na widok zbliżającego się pełnego ugrupowania. Formację prowadził klucz w składzie Me-262, Mustang, Spitfire, Jak-3. Zaraz za nimi drugi: B-25, Corsair, Jak-11. I kolejny – Catalina, Trojan, Avenger. A na końcu klucz zamykający – Harvard, Expeditor, Electra. Widok stosownie uzupełniony ścieżką dźwiękową osiemnastu pracujących silników.
Swoją drogą Balbo jest już od lat specjalnością pardubickich pokazów. I tak – oprócz wyżej opisanego – mieliśmy sposobność obserwować tradycyjny przelot grupy dwunastu Zlinów 126 i 226.
Osobistą nagrodę w kategorii „Nareszcie zobaczyłem” przyznaję ex aequo Messerschmittowi Me-262 i Catalinie. Dwóm całkowicie różnym samolotom, z których żaden nie zawiódł mnie swoim występem. „Schwalbe” ze swoimi skośnymi skrzydłami rzeczywiście przypomina w locie jaskółkę, choć – za sprawą swojego drapieżnego wyglądu – w przedziwny sposób skrzyżowaną z rekinem. Z kolei Cat jest dokładnym przeciwieństwem Messerschmitta – w powietrzu porusza się tak dostojnie, że nawet fotografując ją podczas przelotów można mieć wrażenie, że fotografuje się statykę. Patrząc na tę piękną, majestatyczną łódź latającą pomyślałem o tym, jak niewyobrażalną odwagę musiały mieć siedemdziesiąt parę lat temu załogi Catalin, które pod huraganowym ogniem z bliskich japońskich pozycji lądowały w zatoczkach wysp archipelagów Pacyfiku, żeby zebrać z wody zestrzelonych lotników.
Kategoria „powietrze-ziemia” – wybór zwycięzcy nie był łatwy. Aviatická pouť to nie tylko pokazy w powietrzu. To tradycyjnie także prezentacja wielu grup rekonstrukcyjnych (totalnie „rozwalił” mnie widok rekonstruktorów z Frikorps Danmark), z których część odtwarzała sceny z obu wojen światowych – z walnym udziałem „wsparcia z powietrza”. I tak podczas jednej ze scen Mustang „ostrzeliwał” z lotu koszącego pozycje npla przy wtórze gęstych eksplozji na ziemi. Po-2 wspierał atak krasnoarmiejców krążąc nad polem walki, podczas gdy tylny strzelec „kukuruźnika” posyłał w dół serie z PPS-a. Końcowym akordom II Wojny na Froncie Wschodnim (w tych scenach brała udział także polska grupa rekonstrukcyjna z Wielkopolskiego Towarzystwa Techniki Militarnej z Wolsztyna, odtwarzająca oddział 2 AWP) towarzyszyło wsparcie lotnicze, udzielane obu stronom odpowiednio przez Messerschmitta Me-262 i oba Jaki. Jednak Oscara za wrażenia ogólne zdobyła u mnie kombinacja linek, płótna, sklejki i listewek – czyli zespołowo ekipa replik samolotów z Pierwszej Wojny. Co by nie powiedzieć – trudno o bardziej malowniczy widok w powietrzu. Choć moim prywatnym, jak dotąd niespełnionym, marzeniem jest zobaczyć kiedyś w locie replikę Dreideckera, który NIE byłby czerwony.
Na koniec kategoria specjalna, pod roboczą nazwą „ups”. Wątpliwy zaszczyt zwycięstwa w tej kategorii przypadł pogodzie, która w sobotę sprawiła niemiłą niespodziankę, zwłaszcza tym, którzy do Pardubic przyjechali tylko na ten jeden dzień. Mimo piątkowych chmur i przelotnych opadów deszczu sobota zaczęła się obiecująco. I tak to trwało, aż do momentu, kiedy niebo od zachodniej strony zaczęło robić się stalowoszare. Gdy wydawało się już, że wszystko przejdzie bokiem, a koloryt nieba będzie jedynie ładnym tłem dla zdjęć, stojąca już na pasie i szykująca się do startu trójka dwusilnikowców: DC-3, Electra i Expeditor wykonała nagle „w tył zwrot” i pokołowała z powrotem na stojankę. A w niespełna minutę później zaczęła się ulewa. Nie była ona przesadnie długa, ale jej intensywność i prawdopodobieństwo powtórki były na tyle poważne, że organizatorzy pokazów zdecydowali – the flying program for today is over, sorry. Na pocieszenie poszła jeszcze w powietrze czwórka Sbachów z Flying Bulls, która dała piękny pokaz zespołowej akrobacji, ale to już było wszystko. Nie było dwusilnikowców, nie było Balbo historycznych maszyn, nie było Pierwszej Wojny, ani innych punktów programu, przewidzianych na to popołudnie. Tym, którzy w Pardubicach zostali na niedzielę, pogoda postanowiła wynagrodzić poprzedni dzień. Słońce dla odmiany świeciło od rana z takim zaangażowaniem, że fotografowanie startujących samolotów stało się nieco utrudnione z racji termiki, która nadawała zdjęciom cokolwiek impresjonistyczny efekt.
Podsumowując – mimo tej nieszczęśliwej pogodowej wpadki w sobotę tegoroczne pardubickie pokazy były naprawdę bardzo udaną imprezą. Jej swoisty „duxfordzki” charakter i efektowny program sprawiają, że dla każdego miłośnika lotnictwa (zwłaszcza dla takiego, który przedkłada śmigła nad dopalacze) Aviatická pouť ma stałe miejsce w kalendarzu. O czym z prawdziwą przyjemnością upewniam się każdego kolejnego roku.
Marcin „Spad” Parzyński