Sześć dni na lotnisku i ciągle nam mało. To w końcu MAKS – Międzynarodowy Salon Lotniczo-Kosmiczny. Impreza wyczekiwana, egzotyczna, prawdziwe okno na świat rosyjskich technologii. Pomimo ograniczeń związanych z niepewną sytuacją międzynarodową, embargiem i co tam jeszcze, Rosjanie i tak przygotowują atrakcyjny pokaz. Dla mnie nawet bardzo atrakcyjny, chociaż stali bywalcy komentują, że izolację Rosji jednak się wyczuwa. I tu można by zacząć wyliczać, kogo nie było. Tylko po co, skoro codziennie w powietrzu mamy skład, który wyrywa z butów: Su-34, PAK-FA, MiG-35, Striżi na MiG-29 i Witjazi na Su-27.
Ale zacznijmy od początku. Moskwa wita nas letnią pogodą i po pobraniu akredytacji i ulokowaniu się u naszego gospodarza Rusłana rozpoczynamy program nieoficjalny. Rusłan zaprasza nas na grilla, czyli własnoręcznie przyrządzone szaszłyki. Przy czym te szaszłyki to nie nasze okrawki na drewnianym patyczku, ale kawały mięsa nadziane na szpadę. Imponujące i smaczne. Biesiadujemy z naszym gospodarzem do późna, barier językowych zasadniczo brak, rosyjski brzmi swojsko, a języki rozwiązuje piwo Boczka. Głęboką nocą zapoznajemy Pusję i Timofieja, odpowiednio: kotkę rasy rosyjskiej i królika syna gospodarza. Bez dalszego komentarza…
Dzień pierwszy to zawsze jakaś niewiadoma, trzeba rozpoznać bojem wszelkie dostępne warianty i sprawdzić, jak poruszać się na terenie lotniska, wyruszamy więc taksówką wcześnie rano. Rosjanie przewidzieli wejście w sposób zorganizowany, tzn. skanalizowali ruch z okolicznych stacji kolejki, dowożąc uczestników Salonu na lotnisko w Żukowskim autobusami. Działało to, trzeba przyznać, sprawnie i nie było kłopotu z przemieszczaniem się, tym bardziej, że wtorek, nasz pierwszy dzień na Salonie, to przecież dzień targowy bez publiczności. Kontrola przy wejściu była dosyć dokładna, z rozkładaniem sprzętu, włączaniem puszek, zdejmowaniem dekli z obiektywów włącznie, czemu trudno się dziwić. W końcu wnosiło się kilkanaście kilogramów sprzętu na teren Instytutu Badawczego Lotnictwa im. M.M. Gromowa. Wchodzimy i rzucamy się na statykę. Do lotów mamy teoretycznie jeszcze sporo czasu, bo codziennie zaczynały się przed 11-tą. Fotografowanie przebiegało sprawnie, światło było jeszcze korzystne, bo poranne, ludzi mało, ale jak dla mnie biegliśmy za szybko. Przyszło mi jednak słono zapłacić za przydługie marudzenie przy wystawie Wiertoljetów Rossiji (Ka-52, Mi-28, Mi-35, itd.). Chłopaki pognali do przodu i dosłownie rozpłynęli się. Maszeruję dalej, przystaję przy odgrodzonym barierkami Tu-144, przy którym wdzięczą się modelki i mam przeczucie, że nasi są w środku. Jak się okazało nie myliłem się. Strata okazała się niestety nie do odrobienia i nie było mi dane zobaczyć Tu z bliska. Loty tego dnia fotografowaliśmy bardziej zapoznawczo, bo z terenu publiki warunków za bardzo nie było – płot wysoki, światło nieciekawe i przede wszystkim odległość spora.
Dzień drugi po naradzie postanawiamy spędzić poza Salonem, pod płotem po drugiej stronie pasa od strony rzeki Moskwa. Taksówka podwozi nas w pobliże ogródków działkowych, próbujemy przejść wzdłuż ogrodzenia do punktu już wcześniej rozpoznanego, ale tu spotyka nas niemiła niespodzianka. Droga wzdłuż płotu jest całkowicie zablokowana i kilku smutnych panów w mundurach nie podejmuje negocjacji. Idziemy więc naokoło, przez ogródki działkowe do miejsca zwanego „cerkiew” ze względu na ruiny tejże. Idziemy na przełaj i na wyczucie. Otwieramy jakieś furtki, grzecznie je zamykamy i brniemy dalej. Ledwo wydeptana ścieżynka prowadzi nas jednak niezawodnie na właściwe miejsce. A tam już są Japończycy, Czesi, Holendrzy, no i miejscowi. Próba podejścia bliżej płotu kończy się niepowodzeniem. Patrole policji regularnie przeczesują drogę wzdłuż płotu i wyganiają towarzystwo. To niestety nowe regulacje, na poprzednich edycjach droga ta była dostępna. Ale nic to, zapoznajemy towarzysza niedoli w postaci sympatycznego Rosjanina z Murmańska i trzymamy z nim sztamę już do końca MAKSa. Fotograficzny urobek z tej miejscówki siłą rzeczy jest dobry. Samoloty są blisko a światło korzystne. Oczywistą wadą jest brak widoczności pasa.
Dzień trzeci postanawiamy spędzić w tym samym miejscu przy cerkwi. Zaczyna być naprawdę dobrze. Znamy już doskonale teren, znamy program, który z dnia na dzień podlega tylko niewielkim zmianom. Tak więc poprawiamy wcześniejsze ujęcia i po prostu cieszymy się życiem. Atmosfera przy cerkwi jest iście piknikowa. Wszyscy się znają, przynajmniej z widzenia. Zaczynamy zauważać drobne niuanse, które unikały przy wcześniejszej gonitwie – a to PAK-FA lata jakoś zachowawczo, a to Jak-130 z dnia na dzień dymi jakoś coraz marniej, ale za to lata pięknie. Ciekawie prezentują się autobusy, czyli jedyna duża maszyna z Zachodu – Airbus 350 i rosyjskie „maluchy” Ił-114 i Superjet 100 Suchoja. Codziennie zrzut raz wściekle czerwonej, raz rudej wody prezentuje Be-200, a klasą samą w sobie jest pokaz Su-34. Dziwimy się przeróbce poczciwego An-2 na… jednopłat. Proste ucięcie dolnego skrzydła, dodanie jakichś zastrzałów stworzyło nową odmianę Antka. Tylko… po co? Wieczorem udajemy się do centrum Moskwy i kończymy dzień, fotografując Kreml nocą. I to okazała się być niestety jedyna wizyta w pięknej Moskwie. Ale przecież nie po to przylecieliśmy do Rosji.
Czwartego dnia idziemy w płodozmian i uderzamy na teren Salonu, na platformę foto. To specjalna platforma ustawiona po drugiej stronie pasa pomiędzy starym a świeżo postawionym ogrodzeniem, ale i wyraźnie bliżej akcji niż nasze dotychczasowe miejsce o kryptonimie „cerkiew”. O mały włos tego dnia obeszlibyśmy się smakiem, bo sympatyczne panie z managementu Salonu stwierdziły, że platforma już pełna i miejsc brak. Ale od czego nasze możliwości negocjacyjne i słowiańska elastyczność gospodarzy. Już za pół godziny otrzymujemy bilety (drogie! …dlatego, że drogie, a nie dlatego, że elastyczność gospodarzy coś nas kosztowała!) i jedziemy mikrobusem wokół lotniska. Platformę postawiono wysoką, więc wewnętrzne ogrodzenie praktycznie nie psuje widoczności startów i lądowań i trzeba przyznać, że fotografowanie z platformy to możliwość fotografowania figur pionowych praktycznie nad naszymi głowami. Obie miejscówki, czyli „cerkiew” i platforma dają chyba najpełniejsze możliwości i z obu skorzystaliśmy. Jedynym mankamentem obu wariantów był daleki przelot grupy śmigłowców i relatywnie dalekie indywidualne pokazy Ka-52. Nawet Mi-26 pomimo swoich gabarytów jakoś nie był dobrze widoczny. Co innego mały śmigłowiec Ansat, ten żwawo zawracał w bezpośredniej bliskości platformy. Dzień kończymy, wracając na teren Salonu, kręcąc się wśród publiki i fotografując drobne salonowe smaczki.
Zachęceni możliwościami platformy decydujemy się również spędzić na niej piąty dzień. Okazało się to być strzałem w dziesiątkę, bo tej pamiętnej soboty 29 sierpnia 2015 r. pogoda stworzyła wręcz wymarzone warunki do fotografii lotniczej. Od rana było deszczowo, ale pogoda zmieniała się dynamicznie, dając szansę zarówno na słońce, jak i na klimatyczne chmurzaste tło. W powietrzu było wilgotno po nocnym deszczu, a statyka tego poranka wyglądała wyjątkowo. Po zainstalowaniu na platformie cieszyliśmy oczy oderwaniami, ale najlepsze miało jeszcze nadejść. Wczesnym popołudniem zmyła nas z platformy krótka, ale intensywna ulewa. Ochłodziło się, powietrze szybko się oczyściło, a za kilkadziesiąt minut wyjrzało słońce. To, co się potem działo można zobaczyć na zdjęciach. Klasą samą w sobie okazał się pokaz Su-34, który w agresywnym pilotażu w wilgotnym, ale już nasłonecznionym powietrzu, ciągnął za sobą własną prywatną chmurę. Czegoś podobnego niżej podpisany jeszcze nie widział.
Ostatni dzień MAKSa to także dzień naszego wylotu do kraju. Spędziliśmy go przy „cerkwi”, fotolotniczo spełnieni, fotografując dla czystej przyjemności. Ktoś powie, że „na pół gwizdka”, ale można by ten stan bardziej elegancko nazwać foceniem bez napinki. Udzielamy się towarzysko, cieszy nas, że SPFL to już rozpoznawalna marka wśród fotografów na świecie, a szczególnie cieszą te drobne gesty, które świadczą o tym, że idea SPFL jest dla niektórych za granicą punktem odniesienia.
Podsumowując, nasz tegoroczny wyjazd na tę imprezę był pełen obaw, jak i wielkich nadziei – żaden z tych punktów jednak się nie spełnił. Nadzieje na to, że w obecnej sytuacji politycznej rosyjskie lotnictwo pokaże muskuły i zobaczymy cały przekrój BBC, okazały się płonne, gdyż program tegorocznego MAKSa, dla tych którzy oglądali poprzednie edycje, nie był zbyt nachalny. Na szczęście obawy o to, jak będziemy tam postrzegani jako ci źli z NATO, również okazały się bezpodstawne, z większą serdecznością i otwartością, jakiej doświadczyliśmy ze strony zwykłych Rosjan, trudno się spotkać w jakimkolwiek innym kraju. Niestety jedynym polskim akcentem na Salonie były Wilgi holujące szybowce. Inni z naszej części Europy, pomimo embarga, jakoś się prezentowali, choćby Czesi z nową odmianą Turboleta, nie wspominając o Niemcach czy Francuzach. Wszyscy oni, oprócz Airbusa, co prawda ograniczyli się do statyki, ale jednak byli obecni. Oby się to zmieniło już za dwa lata w… Kubince. Tak, tak, wg organizatorów MAKS przenosi się w nowe miejsce, a żukowskie lotnisko ma się przekształcić w zupełnie cywilny port lotniczy.
Sylwester „eSKa” Kalisz