W poniedziałek po pokazach w Andrews AFB zaplanowaliśmy wypad do Ocean City. Po trzydniowym fotografowaniu lotnictwa mamy w ramach odpoczynku, okraść z kadrów – podobno piękną w tamtej okolicy – naturę. Nasze plany krzyżuje jednak nadchodzący na wschodnie wybrzeże huragan. Od rana pada deszcz. Postanawiamy więc, niejako od biedy, odwiedzić Muzeum Lotnictwa i Astronautyki w Waszyngtonie. Mamy na to kilka godzin bo wieczorem musimy zameldować się w Nowym Jorku. Ze wstydem przyznaję, że o Muzeum w Waszyngtonie wiem… prawie nic. Prawie, bo ostatnio było dość głośno w mediach o tym, jak to umieszczono właśnie w tym muzeum prom kosmiczny Discovery. Słynny Space Shuttle jest dla nas wystarczającą przynętą, by ten deszczowy dzień spędzić w jego towarzystwie. Po chwili jazdy z Camp Springs jesteśmy na miejscu. W USA wejścia do wszystkich muzeów są bezpłatne więc jedynie musimy przejść przez kontrolę zawartości toreb i kieszeni i stajemy u wejścia do głównej hali Muzeum i… zbaraniałem!
Plan muzeum i rozmieszczenie eksponatów (PDF do ściągnięcia 1,71MB):
http://airandspace.si.edu/visit/guides/vg_uhc_english.pdf
Nie spodziewałem się takiego sposobu ekspozycji, takiej ilości wystawionego sprzętu i… takiej ilości unikalnych eksponatów! Wybrałem się tu z jednym aparatem z jakimś standardowym zoomem ale po tym co widzę na wejściu, od razu biegnę do samochodu po resztę sprzętu i uzbrojony w trzy body i ogniskowe od 8 do 300 mm rozpoczynam… foto-lotniczo-historyczną ucztę!
W głównej hali muzeum – Boeing Aviation Hangar – eksponaty stoją na podłodze oraz wiszą na kilku wysokościach, podwieszone na różne sposoby. Oglądać je można spacerując zarówno po podłodze, jak i po rozmieszczonych na kilku wysokościach specjalnych pomostach. To ciekawe rozwiązanie daje możliwość zobaczenia prawie każdego statku powietrznego z kilku różnych perspektyw. Spacer po tej wyjątkowej „świątyni” rozpoczynamy z pomostu, który znajduje się w połowie wysokości hangaru. Nie sposób z tej perspektywy nie zauważyć czterech bardzo ważnych konstrukcji. Tuż naprzeciwko nas, lecą Curtiss P-40E Kittyhawk i Vought F4U-1D Corsair. W dole, w centralnym punkcie muzeum widać pięknie wyeksponowanego Lockheed SR-71A Blackbird’a. Za SR-71, z hangaru znajdującego się na wprost, patrzą na nas oczy promu kosmicznego Discovery. Oczywiście widać stąd prawie wszystkie maszyny znajdujące się w głównym hangarze, ale te cztery wyraźnie rzucają się w oczy. Najbardziej zaś, wymalowana szczęka Kittyhawka. Schodzę kilka stopni niżej by poczekać aż ktoś się na nią „nadzieje”. Nadarzyła się starsza pani i… już ją Kittyhawk konsumuje na mojej matrycy 🙂 Czuję, że będzie się dziś działo!
Wracam na pomost, gdyż z tej perspektywy pięknie widać SR-71. Ta wyjątkowa konstrukcja zawsze powoduje u mnie dreszcze na ciele i zawsze bardzo żałuję, że najprawdopodobniej nigdy nie zobaczę jak to cudo wzbija się w powietrze. Po zejściu na dół robię mu zdjęcia z żabiej perspektywy. Jest bardzo pomysłowo podświetlony. Lampy umieszczone są na trójkątnej ramie, współgrającej idealnie z obrysem tego wyjątkowego samolotu. Spędzam tu kilka chwil, lecz muszę pędzić dalej bo czas nas goni.
Okiem szukam ciekawych kadrów ale głowa… Ta jest hen daleko! Przez głowę przebiegają mi wszystkie historie związane ze stojącymi tu maszynami. Tyle książek przeczytanych w dzieciństwie, związanych z lotniczymi opowieściami od zarania lotnictwa po lotnictwo współczesne – głównie wojskowe – na wszystkich frontach – na wszystkich wojnach. Wszystkie historie ożywają teraz w skorupach wyeksponowanych w muzeum konstrukcji. Konstrukcji, które w zdecydowanej większości nie są replikami a oryginalnymi maszynami, które pewnego razu zakończyły swoje latanie i przeszły w stan spoczynku. Nie znaczy to, że dokonały żywota! Przecież stoją tu i opowiadają swoją historię. Każdy samolot inną. Każdy zapisał się jakoś w historii lotnictwa. Jedne reprezentowały wybitne osiągnięcia myśli inżynieryjno-lotniczej, inne zasłynęły w walce. Nie ważne czy walczyły po dobrej czy po złej stronie. Historia i czas z reguły oceniają, która strona była dobra, a która nie. To zawsze było i jest względne. Ten aspekt, tu w muzeum nie jest jednak ważny. Tu liczy się rola danej maszyny w historii lotnictwa i jej wpływ na rozwój ludzkości. Eksponaty właśnie tu stojące, można zaliczyć do tych, które w tym aspekcie znaczyły naprawdę bardzo wiele.
Wchodzę w alejkę pomiędzy wystawami zimnowojenną a wietnamską. Traktuję je dość po macoszemu, gdyż na końcu alejki zauważam kształt, na widok którego serce bije mi trochę szybciej a w uszach słyszę narastającą muzykę autorstwa Harolda Faltermeyera. Wykonuję ot tak, na sztukę, zdjęcia MiG-15bis, F-86A Sabre, MiG-21F i F-4S Phantom II by dorwać się wreszcie do… no właśnie! Grumman F-14D Tomcat! Pierwszy raz go widzę na żywo i jestem pod ogromnym wrażeniem. To, że to piękna maszyna to wiem od bardzo dawna. Nie wiedziałem jednak, że F-14 jest taki wielki! Te linie, te kąty, po prostu bajka! Nic dziwnego, że cały świat kocha ten samolot. Nic dziwnego, że wielu żałuje, że nie zostawiono w Stanach żadnego latającego egzemplarza. Jest jednak nadzieja, że może w przyszłym roku? Nie będę jednak powielać plotek 🙂 Jedno jest pewne – on jest cudowny. Stojąc przy F-14 nasuwa mi się refleksja, że mimo iż na świecie powstało tysiące samolotów, to tak naprawdę kilka, może kilkanaście zyskało miano kultowych. Te wyjątkowe maszyny były projektowane nie przez tylko inżynierów. Poza umiejętnościami inżynierskimi byli to na pewno prawdziwi artyści, którzy mieli wizje. Wizje by projektowane przez nich dzieci, nie tylko realizowały założenia taktyczno-techniczne stawiane przez zamawiających, ale też by te konstrukcje poruszały zmysły. By były… wyjątkowe i piękne! Tak było w przypadku Supermarine Spitfira, tak było z „Cadillackiem Przestworzy” czyli z P-51D Mustangiem, tak było z jeszcze kilkoma konstrukcjami, w którym to gronie na pewno zaszczytne miejsce zajmuje dumnie Grumman F-14 Tomcat. Czy takie miejsce będzie piastować stojący nieopodal Lockheed Martin X-35B Joint Strike Fighter? Osobiście nie sądzę. Czas pokaże.
Tomcat w muzeum stoi na samym końcu i wokół niego jest sporo miejsca. Robię mu zdjęcia z wielu kątów i różnymi ogniskowymi. Jeden z pomostów znajduje się nad F-14, więc porobię za chwilę zdjęcia też z góry.
Spacerując po hali Boeinga dochodzę do wejścia do drugiej wielkiej hali. To James S. Mc Donnell Space Hangar. Tu, w jednym miejscu znajduje się prawie cała historia amerykańskiej astronautyki z potężnym Discovery stojącym na samym środku! Pamiętam jak będąc jeszcze w Liceum udało nam się z amerykańskiej ambasady wysępić slajdy z pierwszych lotów Columbii. Na ich oglądanie przyszła prawie cała szkoła! Było to nie lada wydarzenie. Pamiętam jak bardzo przeżyliśmy wszyscy tragedię Challengera 🙁 Nie wiedzieliśmy wtedy, że Columbię czeka podobny los. Oczywiście promy kosmiczne to nie tylko dramaty. Promy kosmiczne to jedne z bardziej rozpoznawalnych amerykańskich konstrukcji. Można powiedzieć, że to symbol amerykańskiego podboju kosmosu. Znane są z setek programów telewizyjnych, z wielu filmów. Zrobiły masę pozytywnej roboty. Znane są… każdemu. Jednak zobaczyć to na żywo to zupełnie inna bajka. Można podejść, dotknąć, podziwiać z każdej strony. Niesamowicie wyglądają te słynne ceramiczne płytki na powierzchni, czy potężne dysze silników rakietowych! Nad promem lewituje astronauta w słynnym kombinezonie/urządzeniu do wykonywania spacerów w przestrzeni kosmicznej. Ten widok fajnie przypomina relacje NASA z przestrzeni kosmicznej właśnie. Wokół Discovery wyeksponowano cały szereg różnych kapsuł, silników, i innego sprzętu, który towarzyszył Ameryce w jej podboju kosmosu. Z drugiej strony hangaru znajdują się wszelkiego typu rakiety. Mnie zmroził widok wiszącej i patrzącej w moim kierunku rakiety AGM-86B, która w latach 80-tych straszyła mnie z telewizora jako słynny Cruise. Heh – dawne czasy, kiedy jeszcze naszym wielkim bratem nie był ten zza oceanu. Szkoda, że mamy tak mało czasu. Chciałoby się poświęcić choć chwilę więcej każdemu prezentowanemu tu eksponatowi ale przecież jeszcze co najmniej połowa hangaru Boeinga do zwiedzenia.
Wracam na halę główną i idę w jej prawą stronę. Przenoszę się w epokę II wojny światowej. Z prawej strony niemieckie samoloty a z lewej japońskie. Tu chciałoby się zobaczyć więcej ale Focke-Wulf FW 190 F i załogowa bomba latająca Ohka Model 22 łagodzą delikatnie mój głód. Zastanawiające jak człowiek, który żył, kochał, był wyszkolony i inteligentny, mógł świadomie wsiąść do takiego urządzenia i na własne życzenie się unicestwić niszcząc trochę innego metalu tudzież zabierając ze sobą inne istnienia. Nigdy tego nie pojmę 🙁 Kabina Ohki znajduje się pod samolotem Nakajima J1N1-S Gekko i ładnie się komponuje z japońskim wschodzącym słońcem namalowanym na jego skrzydle. Mówiąc o II Wojnie Światowej w aspekcie amerykańsko-japońskim tak naprawdę prawie każdy kojarzy dwa wydarzenia. Jednym z nich na pewno jest atak na Pearl Harbour a drugim zrzut bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że stoję i fotografuję Superfortecę Boeinga z numerem 82 o nazwie Enola Gay. Tak, właśnie tego. Jednego z najważniejszych aktorów scen, jakie wydarzyły się 6 sierpnia 1945 roku. Tego bowiem dnia, na Hiroszimę, z tego właśnie samolotu zrzucono pierwszy raz w historii światowych konfliktów zbrojnych, bombę atomową o wdzięcznej nazwie „Little Boy”. Kilkadziesiąt sekund po jej zrzuceniu z pokładu B-29, „Mały chłopczyk” zabrał z tego świata grubo ponad 70 tysięcy ludzkich istnień. To nie jest największa liczba zabitych osób podczas jednego bombardowania w czasie II Wojny Światowej. Tą niechlubną rywalizację na pewno wygrały wcześniejsze bombardowania Drezna czy Tokio. Jednak jest to potężna liczba jak na wybuch jednej bomby, tym bardziej, że są głosy mówiące, że tych ofiar było ponad 100 tysięcy 🙁 Fotografuję lotnictwo, głównie wojskowe. Bardzo często odrzucam od siebie takie myśli ale czasem trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – zdecydowana większość samolotów wojskowych została stworzona do… zabijania. Owszem, w większości przypadków zabijano jednych by chronić innych, niemniej to w tym właśnie celu powstało lotnictwo wojskowe. Tak jak jeszcze potrafię zrozumieć zabijanie podczas walki, gdzie żołnierze walczą mając zbliżone szanse i gdzie wygrywa po prostu lepiej wyszkolony, sprytniejszy czy dysponujący lepszym sprzętem, tak nie potrafię zrozumieć używania lotnictwa do zabijania zwykłych, bezbronnych cywilów. Matek, dzieci, osoby starsze, które giną w celu realizacji jakiejś polityki innych grup ludzi. Owszem jest to temat do dyskusji, która trwa do dziś. Zgadzam się z tezą, że gdyby nie ofiary Hiroszimy i Nagasaki to tamta wojna mogłaby pochłonąć tych ofiar zdecydowanie więcej. Mimo wszystko zupełnie inaczej ta polityka wygląda zza taktycznego stołu generałów czy zza sterów pilota bombowca a inaczej z perspektywy matki niosącej swoje dziecko i widzącej lecącą na jej miasto śmierć 🙁
Szybko uciekam od tego B-29. Za dużo przy nim ciemnych przemyśleń… Zaczynam zabawę z pomostami Hangaru Boeinga i wspinam się na samą jego górę. Perspektywa jest bajeczna. Stąd widać rozmaitość kształtów poszczególnych maszyn. W sektorze lotnictwa cywilnego w oczy zdecydowanie rzuca się słynny Concorde. Samolot, który tak bardzo wyprzedził swoją epokę. Linia jego płatowca to wręcz bajka. Cztery potężne silniki. Cudowna delta. Niesamowite możliwości i niesamowita historia niestety przykryta paryską tragedią 🙁 Ciężko jest ciekawie sfotografować taką wielką maszynę. Idę pomostem dalej i mam kolejną okazję do sfotografowania SR-71. Tym razem z góry. Wychylając się z pomostu i używając obiektywu 8mm, udaje mi się zmieścić jego całą sylwetkę w kadrze! Oczywiście nie zaniedbuję też dłuższych ogniskowych. Czyste szaleństwo. Gdzie się człowiek nie obejrzy to ciekawe kadry! Odwracam się do tyłu i widzę ponownie Discovery. Tym razem jestem jednak ponad nim. Delikatne przymknięcie oczu i można sobie wyobrazić jak wyglądał jeszcze wcale nie tak dawno na orbicie. Na końcu pomostu staję nad ukochanym Tomcatem. Stoi w muzeum ze złożonymi skrzydłami. Przed oczyma stają te wszystkie zdjęcia i filmy, na których w tej właśnie konfiguracji F-14 wykonywał przeloty z dużymi prędkościami niejednokrotnie tworząc na powierzchni swojego płatowca ciekawe zaburzenia powietrza. Zwłaszcza przy prędkościach około dźwiękowych. Nie mówiąc już o słynnych przelotach z Top Gun służących do wylewania kawy panu z kontroli lotów 🙂
Czas upływa nieubłaganie. Szybki spacer, w zasadzie bieg po muzeum, kończę w sektorze poświęconym lotnictwu z początkowych lat jego rozwoju. Stoi tam sporo ciekawych konstrukcji ale mnie zainteresował najbardziej samolot braci Wright nazwany jako Wright Model A. Z tego co doczytałem to był to pierwszy samolot przeznaczony do produkcji seryjnej. Mimo, że w muzeum stoi tylko replika to jednak zmusza mnie ona do pewnej refleksji. Co byśmy nie powiedzieli o Ameryce i co o niej nie myśleli, to tu tak naprawdę się wszystko zaczęło. Zaczęło i nadal w zdecydowanej większości przypadków to właśnie tu przecierane są kolejne kierunki rozwoju światowego lotnictwa. Cenię Amerykę za jej rozmach. Za to, że dała nam wszystkim braci Wright, Mustanga, Tomcata, Discovery czy Raptora. Ok., ok.! Wiem, że robili i robią to dla siebie ale bez względu na to do jakich celów i gdzie ich lotnictwo jest używane, to samo w sobie jest jednym z ważnych dowodów na potęgę człowieka.
Powoli trzeba się ewakuować bo już ekipa czeka przy wyjściu. Idąc w ich kierunku przechodzę jeszcze koło jednego z najpotężniejszych myśliwców II Wojny czyli koło Northropa P-61C Black Widow a nade mną swoje skrzydła rozpościera Westland Lysander, znany na pewno wszystkim starym modelarzom redukcyjnym, którzy po czasie komunistycznej posuchy w temacie modeli redukcyjnych w skali 1:72 rzucili się na pierwsze zachodnie modele firmy Matchbox. Co to były za przeżycia 🙂 Jednym z pierwszych Matchboxów był właśnie Lysander.
Wychodzę z Muzeum naładowany wspaniałymi emocjami. Tyle ciekawych konstrukcji, tyle kadrów, tyle opowiedzianych do końca historii. Przeżycie niesamowite. Przeżycie i szereg refleksji związanych z poszczególnymi eksponatami oraz samym muzeum. Nie raz zdarzało mi się zwiedzać różne muzea świata i myślę sobie, że miałem przyjemność być w muzeum naprawdę wyjątkowym! Wyjątkowym ze względu na choćby charakter jego eksponatów. Nie oglądałem tu rzeźb czy obrazów stworzonych po to by… były. Nie oglądałem wypchanych zwierząt czy ich odcisków w skałach. Oglądałem prawdziwe dzieła mistrzów, które zostały stworzone nie tylko po to by tylko były, ale po to, by towarzyszyły człowiekowi w jego życiu, pozwoliły mu realizować jego plany, marzenia, cele. Inspirowały, unosiły nie tylko fizycznie ale też duchowo. By były namacalnym dowodem na potęgę człowieka. By wreszcie pozwalały mu jeszcze lepiej i szybciej się rozwijać.
Sławek hesja Krajniewski