Ok, starczy bo zaspamujecie ten wątek do reszty
W związku z przypadającą dzisiaj rocznicą ... czegoś tam, bo do tej pory w naszych mediach tylko ględzą o konklawe, pedałach i dowcipach kabaretu Limo dzisiaj będzie o:
CUD NAD WISŁĄ AD 1999. Czyli jak wstępowaliśmy do NATO. Może nie wszyscy wiecie, że tak naprawdę nie wstąpiliśmy do sojuszu 12 marca 1999 ale dokładnie 5 dni później. Oczywiście to lekkie nadużycie z mojej strony,
z mojego punktu widzenia jednak to właśnie 17 marca jest datą narodzin naszego NATO-wskiego rodowodu. W tym dniu odbyło się przedsięwzięcie którego miałem
szczęście być częścią i które na stałe wpisało się w historię polskich skrzydeł. Proces przyjęcia Polski w struktury sojuszu, poza podpisaniem dokumentów zawierał
również jako element wymagany - ćwiczenie akcesyjne. Dla wszystkich 3 krajów, nowych członków NATO: Czech, Polski i Węgier datą przeprowadzenia ćwiczenia
akcesyjnego był właśnie 17 marca 1999r.
Proces przygotowania naszych struktur do NATO zajął prawie dokładnie 7 lat, nie będę was zanudzał detalami i skupię się jedynie na elementach sercu memu bliskich
Pierwszy poranek nowej ery, pierwszy dyżur w ramach NATO QRA (Quick Reaction Alert) Air Policing.
Plan ćwiczenia akcesyjnego był prosty i przejrzysty. Koledzy z NATA wyślą do nas samolot, my mamy go przechwycić i sprowadzić do lądowania jak naruszyciela,
wykonując przy tym wszystkie niezbędne procedury. Jako, że przegraliśmy losowanie,
Polska miała być pierwszym krajem do którego wlecą, następnie Czesi
a na końcu Węgrzy. W związku z tym byliśmy na letko straconej pozycji, nie było skąd wziąć informacji o „ruchach nieprzyjaciela”. Jak się okazało, zgodnie
z prawami niejakiego Murphyego, miało nam to lekko skomplikować robotę ale … Polak potrafi!
Ze składu tzw. „NATO-wskiej szóstki” – sześciu pierwszych pilotów przeszkolonych do działania wg. Procedur NATO - zostało wyznaczonych dwóch do pełnienia
pierwszego, sojuszniczego dyżuru bojowego w ramach Air Policing: mjr Ryszard Grzeliński i kpt. Andrzej Rogucki.
Ot i wspomniana 6, od lewej: mjr Rosa, kpt. Rutkowski, kpt. Styk, kpt. Kozak, mjr Grzeliński, kpt. Rogucki
Żadna z poniższych osób nie służy już w Siłach Zbrojnych
Dyżur, jak każdy miał być pełniony w wymiarze 24 godz. i w trakcie jego trwania, o niewiadomej porze, na rozkaz z CAOC 2 Kalkar odbędzie
się poderwanie pary dyżurnej QRA na interwencję w ramach ćwiczenia akcesyjnego. Trzeba sobie powiedzieć, że nie było to jakieś wyzwanie, ot trzeba znaleźć cel
w przestrzeni, wykonać odpowiednie procedury i sprowadzić go do lądowania na wyznaczone lotnisko. Z geometrii przechwycenia, znaliśmy oczywiście ogólny kierunek
nalotu i lotnisko na które mieliśmy sprowadzić „naruszyciela”. No chyba, że całe to zamieszanie w Mińsku, mam na myśli ilość pułkowników, generałów i wszelkiej maści
oficjeli na metr kwadratowy powierzchni była tylko kamuflażem i wykonamy interwencję na inne lotnisko.
Więc z tej geometrii wynikało, że powinniśmy zostać poderwani
w powietrze w momencie gdy cel znajdzie się około 80 km od naszej zachodniej granicy. Taką samą wiedzę oczywiście posiadali oficerowie operacyjni z Centralnego
Stanowiska Dowodzenia w Warszawie. Wyglądało na to, że nic nie może pójść źle no i w zasadzie tak poszło aczkolwiek nie do końca. Sygnał przyszedł bez żadnych
przeszkód przez nasz system dowodzenia i dwa MiG-29 bn. 67 z mjr Grzelińskim i 89 z moją skromną osobą na pokładzie wzbiły się w powietrze zdecydowanie wcześniej
niż przewidziane przepisami 15 min. Po starcie dostaliśmy polecenie wykonania lotu z naborem wysokości i kursem na zachód. Pogoda była piękna, samoloty sprawne,
zapowiadała się easy job. Jako, że to prowadzący ugrupowanie prowadzi korespondencję ze stanowiskiem dowodzenia i odpowiada za wszelkie akcje wykonywane
w powietrzu siedziałem sobie spokojnie na skrzydełku leadera i posłusznie wykonywałem jego polecenia. W pewnym momencie jednak zaniepokoił mnie brak jakichkolwiek
informacji nt. celu z Punktu Naprowadzania. Poprosiłem prowadzącego aby wydusił od nawigatora niezbędne informacje. No i okazało się nagle, że coś tak mało znaczącego
jak jedno 0 może sporo namieszać! Informacja jaką otrzymaliśmy od NN brzmiała, cel 800 km od granicy … no cóż szybka kalkulacja i wyszło, że mamy jakieś 1300 z lekkim
okładem km do celu. Mało czasu na podjęcie decyzji. Powiedziałem do prowadzącego, albo wracamy do domu i startujemy za pół godziny, albo drapiemy się powyżej FL330,
żółte do tyłu, warunki max. długotrwałości lotu i modlimy się, żeby nie było więcej „niespodzianek”. Oczywiście w całym tym zamieszaniu nie omieszkałem powiedzieć paru
„ciepłych” słów przez radio pod adresem systemu dowodzenia, w odpowiedzi usłyszałem tylko, że moje „pozdrowienia” zostały przyjęte. Wtedy jeszcze nie wiedziałem
jak wielki wpływ na dalszą moją karierę będzie miała ta sytuacja. Ostatecznie, wybraliśmy wariant najmniej komplikujący sytuację ale jednocześnie lekko mało bezpieczny.
Lądowanie pary dyżurnej po 15 min. na lotnisku pełnym … gości z zewnątrz równałoby się pewnie z paroma samobójstwami dowódców wysokich szczebli
Kręciliśmy sobie
bączki powyżej 11 tyś. metrów jednocześnie instruując NN żeby nic im się z geometrią naprowadzania nie pomieszało bo każdy przeleciany bez sensu kilometr może nam
się brzydko czknąć.
C-9 Nigtingale przechwyciliśmy sprawnie na wysokości około 8 tyś. m, zgodnie z procedurą prowadzący podszedł do samolotu naruszyciela
z lewej strony a ja zająłem pozycję z tyłu w odległości umożliwiającej natychmiastowy strzał w przypadku niepowodzenia dyplomacji
Całą trojką wykonaliśmy następnie
zniżanie i podejście do lotniska interwencyjnego jakim był oczywiście Mińsk. Ostatnim zmartwieniem było powodzenie lądowania całej formacji, przypominam, że paliwa było
niewiele, a każde niepowodzenie przy lądowaniu naruszyciela wiązało się z problemami dla nas, bo na tym paliwie to chyba jedynie na Okęcie byśmy dolecieli.
Na szczęście cała operacja lądowania przebiegła bez przeszkód i gen. Dziok mógł uroczyście odtrąbić Mission Accomplish.
Kurna, gdzie ta kurtka?!
Ok, można się generalicji pokazać
Potem już tylko były „… fajerwerki, wywiady i wizyty w zakładach pracy”.
Kurz powoli opadał, goście po obejrzeniu/obmacaniu sprzętu i dzielnych pilotów zaczęli się powoli nudzić. W związku z czym odtrąbiono wsiadanego i zaraz po tym
jak C-9 oderwał kółka od gościnnego pasa u Faktora, kierując się do naszych południowych sąsiadów, lotnisko natychmiast zupełnie się wyludniło. Razem z moim dowódcą
pary mogliśmy spokojnie usiąść w domku pary dyżurnej i śledzić doniesienia w mediach jak to dziarsko weszliśmy właśnie do NATO.
Kiedy już wydawało się, że wszelkie wizyty na dzień dzisiejszy się zakończyły odwiedził nas D-ca Pułku. W normalnej sytuacji taka wizyta w trakcie dyżuru oznaczała
kłopoty i troszkę poczuliśmy się nieswojo jak … wyściskał nas z całych sił, dziękując za wykonanie zadania. Okazało się, że dowiedział się z CSD o całym zamieszaniu
z przechwyceniem. Cóż, po latach patrzę na to z rozrzewnieniem, dobrze się wspomina ale jednocześnie … pozostaje jakiś niesmak. Jak trzeba być zestresowanym/słabo
wyszkolonym, niepotrzebne skreślić, żeby podać sygnał na start z tak dużym wyprzedzeniem? Znałem ludzi którzy wtedy za to odpowiadali, na moje pytania o tamto zdarzenie
jakoś nigdy nie chcieli odpowiedzieć. Podobnie jak na pytania odnośnie obowiązkowego uzbrojenia naszych samolotów QRA aż w 6 rakiet powietrze-powietrze! Byliśmy chyba
jedyną nacją w NATO która na Air Policing woziła zapas środków bojowych jak na niezłą wojnę
Warto jeszcze nadmienić, że większość pocisków ma ograniczoną wytrzymałość
na ilość startów i lądowań, powyżej pewnej liczby takich operacji, pocisk należy zwyczajnie skasować.
Tak, z punktu widzenia ilości przenoszonych rakiet, latało się pod koniec trzymania przeze mnie dyżurów bojowych, zresztą podobnie wygląda to dzisiaj.
Teraz już nie wiem, śmiać się czy płakać, tym bardziej, że część z tych ludzi, odpowiedzialnych wtedy za to wszystko, nadal służy w Siłach Powietrznych, niejednokrotnie na
eksponowanych stanowiskach.